II
Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią
przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym
razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje,
że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że –
dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz
dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od
narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę
mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te
kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja
pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do
zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli
mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka
razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu:
„Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne”. I to był jeszcze pełen
bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę
zapytania: „Kiedy będziesz?’” „Długo jeszcze?” „Czy coś się stało?” Gdy pewnego
razu dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać 16 pytań bez odpowiedzi,
nauczyłem się, że 3 SMS-y i 30 minut czekania to górna granica upokorzenia, na
jakie mogę sobie pozwolić.
Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z
rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać
szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo
ich siwienia z tempem jej schnięcia - latem. Ale ona po mojej uwadze jest
gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: „Jestem
gotowa, czekam”. A ja odpisuję: „Będę za 5 minut” I przyjeżdżam za 10.
Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz
oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się
wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła
jakiegokolwiek wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny
agresji czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie
oczekiwała. W jej opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie
zauważyłem nawet cienia pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest
oczytana, jej język nie ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych
naleciałości. Ona nawet nie używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie
odebrać telefon od męża, który właśnie był na treningu na siłowni. – Słyszałam,
jak panowie stękali, wyciskając ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”,
„mężczyźni”, ale nie: „faceci”. Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o
Marice był e-mail, który jej wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu, w którym
opisałem wrażenia, jakie wywołało we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania
się z miejskim tłumem. Marika odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt
tak pięknie o niej nie pisał. Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić
swym myślom swobodnie płynąć dalej i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał
w moich oczach, ale także i ten, który wyrył się w moim sercu. Gdy jej
napisałem, że wyszło mi z tego opowiadanie, Marika zareagowała: „O rety!
Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie?” „O rety”! Połowa dziewczyn w jej sytuacji,
zareagowałaby pewnie: „Kurwa, zajebiście:! – a ona: „O rety”! Pamiętam, że „O
rety” mówiła moja mama, której nigdy z ust nie wymknęło się żadne przekleństwo.
Prawdopodobnie w ten sposób musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z
pokolenia mojej mamy. Ktoś ją przecież musiał nauczyć tej czułości i
łagodności.
Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy nie odkryliśmy
jeszcze pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na prawym
boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze
spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem
najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie
- twarzą w twarz, oculo ad oculum et
facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia,
gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika,
patrząc na moją obrączkę, spytała:
- Od dawna jesteś żonaty?
- Już ponad trzydzieści lat.
- Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą?
- Czemu?
- Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię
spytałam, ile, odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz 49 lat.
- No wiesz, taka mała niedokładność. Nie chciałem cię
odstraszyć. Mam już kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak
dokładnie ustalać? Nie możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli 49?
– mówię i myślę sobie po cichu: „Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze,
który mnie odmładza o parę ładnych lat”.
- Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę?
- Opowiem, to ładna historia. Chodziliśmy w szkole średniej do
tej samej klasy. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą
rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt. Nie zakochałem się w Annie od
pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała jej dojrzałość. Nie mieliśmy
jeszcze 16 lat. Wiesz, że piętnastoletnia dziewczyna jest dużo dojrzalsza od
piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy jeszcze kryminały i książki przygodowe,
a ona Witkacego i dyskutowała o czystej formie i sztuce dla sztuki. To wszystko
było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak dobrze nam się rozmawia. Przez
rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać Norwida. Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś
przede mną rozpościera się rozległe pole wielkiej literatury, ale jeszcze po
nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się sportowi, trenowałem lekkoatletykę
sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe brzmienie, tym bardziej było dla
mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi dużo czasu. W pierwszej i drugiej
klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem już nie.
Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw
poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez
cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie
imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej
adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i
intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po
takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na
koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem
się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem
za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach,
powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku
przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana,
gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie. Ale skąd ja
miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo
ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej
klasy. Był już dorosły. I ona była dorosła. Prowadzali się, obejmowali i
całowali bez przerwy, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia
na terenie szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy
bardzo chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o
orgazmie, twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to
krępowało, bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy
to robili, ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie
myśleć o niej i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.
Z każdym rokiem niezauważalnie zaczęliśmy zrastać się ze sobą.
Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się książkami i
płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy razem do kina i
do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u jej chłopaka lub
u innych znajomych. Ona, oczywiście, chodziła ze swoim chłopakiem, a ja po
prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył szkołę i poszedł do
wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi się to, bo jak
można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi się nie
spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec
czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice
wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami
dziewczyny, ja się strasznie upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że
jak są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze
zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić.
Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one.
- Pij, pij, będziesz łatwiejsza – Marika pokazuje mi z
uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.
- Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział.
Był z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy
cynik i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie
ja dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety.
Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy
Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do
środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie
obrażeni, bo ponoć pijany zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to
był amerykański film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem
siebie, ale to nie był film, tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy
żyć wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy
wspólnie dłużej.
Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza
koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki,
sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i
zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała
egzaminów wstępnych. Ja chodziłem na kurs niemieckiego i dostałem się na
germanistykę, w stolicy. Mieszkałem w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą
z naszej klasy, takim przystojniakiem, podobnym do George’a Cluneya i jeszcze z
innym, trzecim kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji
zaprosiłem Annę na Jazz Jamboree, to był rarytas na skalę europejską. Na
festiwal zjeżdżali się jazzfani z całej Europy Wschodniej. Pierwszego dnia
byliśmy na radosnym koncercie Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na
jazzowo „Isn’t She Lovely” Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała zabawa,
cała Sala Kongresowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że możemy
tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promieniuje radością i szczęściem, jak
jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy iść na koncert
orkiestry Stana Kentona. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad w kuchni,
zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z
przyprawami. „O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana”? A ona na
to: „Muszę ci powiedzieć coś ważnego”. „Tak”? – spytałem. „Zakochałam się”.
- W tobie? –pyta mnie Marika.
- Nie – odpowiadam. – W George’u Cluney’u. To był weekend –
opowiadam dalej - i ten trzeci kolega, który z nami mieszkał, wyjechał do domu,
ale odwiedził nas Jack Nicholson, który studiował na akademii wojskowej i
akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę wódki, po której całkowicie
przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się upić. Anna została z nimi
dwoma, a ja pojechałem pod Salę Kongresową i sprzedałem bilety. W drodze
powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki. Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie
była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno i trzeba było iść spać. Anna
poszła pod prysznic, George Cluney i ja położyliśmy się we własnych łóżkach, a
Jack Nicholson zajął łózko tego trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy
spała Anna. Anna wraca, a tu wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację,
że musi podjąć decyzję, czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła?
- Oczywiście, że do ciebie – odpowiada bez wahania Marika.
- Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i żadna się
nie pomyliła.
- To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.
- Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy,
ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym
Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Cluney’a na dworzec kolejowy.
Wybierali się gdzieś na parę dni do hotelu. Ale Sylwestra spędziliśmy już
razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja ich. Ta koleżanka miała dla
mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, ale ja nie byłem
zainteresowany. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast dziewczyny wybrałem
alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.
Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły
ferie i pojechałem z Georgem Cluney’em na narty.
- Jakbyście byli jedną wielką rodziną.
- Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Cluney
ze swoją żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on.
- Był ktoś jeszcze?
- Tak, powiem ci za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za
każdym razem, gdy przyjeżdżałem do domu, ale nie było to tak często. Raz w
miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy książkami, ale do kina, do teatru i na
koncerty chodziliśmy osobno. Ja w stolicy, a ona w naszym mieście. Ja jej
opowiadałem o swoich studiach, a ona mi o swojej pracy. Próbowałem się w kimś
zakochać, ale jakoś mi się nie udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim
szefie, żonatym mężczyźnie.
- To ten trzeci?
- Nie, ten trzeci też był z naszej klasy.
- Hmmm…, kochliwa była – zauważa z niepewnym uśmiechem Marika,
jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na taką poufałość.
- Można tak to nazwać. Po pierwszym roku wyjechałem na całe
lato do Wiednia. Po raz pierwszy na Zachód. To było dla mnie niesamowite
doświadczenie. Pod wieloma względami. Zobaczyłem z bliska inny świat.
Zobaczyłem, jak żyją ludzie, którym nikt nie narzucał żadnego myślenia. Każdy
mógł żyć jak chciał, nikt na to nie zwracał uwagi, ale jak popadałeś w
tarapaty, albo żyłeś w biedzie, inni się tobą też nie interesowali. Odwracali
głowę z taką samą obojętnością z jaką udawali, że nie widzą namiętnie całującej
się pary tuż pod ich nosem, gdy na przykład jechali zatłoczonym metrem. W Kunsthistorisches Museum, do którego w
soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech
zaparło. Znasz Bruegla?
- U-u – ledwo zauważalnie kreci głową Marika.
- To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował ciekawe sceny
rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują. Najsłynniejszy jest chyba
„Upadek Ikara”. Naprawdę nie znasz?
- Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem.
- Po raz pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego
obrazu w podręczniku do polskiego dla klas ósmych. Zawsze przeglądałem nowe
książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice kupili w księgarni. Lubiłem
świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej podobały mi się książki do
przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty też lubiłaś przeglądać
nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego?
- Nie. Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały
świeżością.
Robi mi się wstyd z powodu tego niefortunnego pytania.
- W każdym razie w tym podręczniku do polskiego, na tej
czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na pierwszym
planie rolnik orze ziemię, na drugim pasterz pasie owce, a rybak zarzuca sieci.
W tle krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami. Dopiero gdy się dobrze
przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego obrazu narzuca się sama:
Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach, na swoim życiu, że nie
widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to być ważne sprawy. W
Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny sens. Golgota. Tutaj
Bruegel znów pokazuje szeroki krajobraz, tym razem ze wzgórzem Golgota w tle,
do którego ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne
wydarzenie. I znów trzeba się dobrze przypatrzeć, żeby w tym zabieganym i
rozbawionym tłumie znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie
obydwu obrazów może być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie
widzi twojego cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.
Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się
też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna
cokolwiek powiedzieć.
- No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegela poznałem także Tuli,
piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną,
liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Jej ojciec był bogatym
złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam nasze
zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się tak,
jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle
naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem
się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i otwartym
sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie spotkałem
dziewczyny o takiej fakturze skóry. – Widzę w oczach Mariki błysk
zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w
niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody.
- Tak samo, jak nigdy nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu,
uśmiechu i dotyku takim, jak twój. Nie wiem, na czym polega ich tajemnica, ale
bardzo chciałbym ją zgłębić.
Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia
w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie
powoli przekształca się w łagodne błaganie: „Nie zaskakuj mnie takimi słowami,
bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować”.
- Zrób to, zrób to – mówię sobie w myślach. - Zrób to! –
Próbuję z naciskiem przekazać jej tę
myśl swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na
mnie wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i
głaszcząc mnie po policzku, przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina
mięśnie policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność.
- Dziękuję – mówi. – Jeszcze nigdy nikt tak do mnie nie mówił.
- Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w porównaniu z
tajemnicą twojego spojrzenia – mówię, patrząc w jej przepełnione lękiem,
niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy. – Giocondę
Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja uczennica
zdała egzamin z historii sztuki chociaż na „mierny”.
- Tak - odpowiada mi spokojnie. – Mona Lisa?
Oddycham z ulgą i kontynuuję:
- Gdy wróciłem i spotkałem się z Anną, opowiadałem jej o tej
pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o swoich wakacyjnych przygodach.
Tym razem dostała się na studia, na jej wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na
rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice i jeździła z nimi po kraju po
różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i mogła sobie pozwolić na wygodne
życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło kilka przygód, ale nie tak
ciekawych jak moja.
Od października oboje mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym
razem, gdy wracałem do naszego miasta, znajdowaliśmy czas na spotkanie. W
listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką naszych przyjaciół w domu moich
rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na przystanek. Pamiętam, że było ciemno,
zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na autobus. I nagle ni z tego, ni z owego
zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi przyjaciele opowiadali nam potem, że
stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i zadawali sobie wzrokiem pytanie: „Co
ich napadło”? My też chyba nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie
przyjechałem w najbliższy weekend do domu, ani w następny. Upiłem się strasznie
i próbowałem podciąć sobie żyły.
- Naprawdę? – nie dowierza mi Marika. – Zdobywasz dziewczynę,
o której marzysz od lat i podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś?
- Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę nie chciałem popełnić
samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast naprawdę przeciąć sobie
żyły, ja tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było coś w rodzaju wołania
o pomoc.
Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się
wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od
nadgarstka do stawu łokciowego.
- Myślałam, że to rozstępy, a to blizny.
- 66 – mówię. - Niektóre już zarosły tak, że ich nie widać.
- 66? – pyta Marika. – Symboliczna liczba.
- Rzeczywiście, nie zauważyłem tego do tej pory, ale chyba
zabiłem wtedy w sobie coś złego.
- Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe ramię. Znów
przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi:
- Dużo mniej.
- Zgadza się – odpowiadam. - Lewą rękę mam zdecydowanie mniej
sprawną od prawej.
- I co było potem?
- Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były Andrzejki, bo byliśmy
na imprezie u jej nowych przyjaciół ze studiów. Znaleźliśmy z Anną pusty pokój
i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz pierwszy całowaliśmy się bez
świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i spodnie i ułożyła mnie na
dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na mnie. Do dziś pamiętam ten
widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od przegubów po pachy ręce i palcami
głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała ładną figurę. Znałem ją, bo
przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę. Krągłe biodra i pełne piersi,
ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie schudła, a wiesz, co się
dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie. Myślałem, że jak pierwszy
raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła żałość. Wydała mi się
taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje bandaże, Anna
powiedziała: „Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi studiami. Wiesz, że
śpię z trupem w jednym pokoju”? „Co ty mówisz”? „Musiałam zdobyć czaszkę na
anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza. Wykopał ją specjalnie dla
mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona ziemią. Miała jeszcze zęby
i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam”. To był nasz pierwszy stosunek.
Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa wygnani z raju. Nadzy i
samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz… poczułem wtedy nagły
przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś silniejszym i większym ode
mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i nagle dostrzegłem jej
samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być silny. Dla niej. Nagle
moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się, zabliźnią. Poczułem się
mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z nią odbyć stosunek.
Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem za nią
odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z obrączkami,
welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że nie mogę
zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem, jakiego Adam
dokonał wobec Ewy? – pytam Mariki.
- Nie - mówi Marika z nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami.
- Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta, dlaczego
zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę: „Niewiasta,
którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem”. Tchórz i
skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy wtedy Anna
siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje łaknienie
podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie zdradzę. I
chyba mi się udało.
- Naprawdę ? - pyta z powątpiewaniem Marika. – A teraz co
robimy?
- To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie
pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją zdradziłem,
to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem, jak
ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama, beze
mnie.
- I od tej pory byliście już razem? - pyta Marika.
- Tak. Ona przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi
tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy w akademiku pokój dla gości, w którym nie
było łóżek, tylko poukładane jeden na drugim materace. Rozkładaliśmy te
materace na podłodze i przez cały weekend na przemian kochaliśmy się i uczyliśmy
wśród porozrzucanych książek i notatek. Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie
anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej
malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy odwiedzałem ją w jej domu, często po
kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej mama, widząc, że zostałem na noc,
powiedziała do mnie: „Jerzy, ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś zostawał u
Anki na noc, ale co powie na to twoja mama”? Wszyscy strasznie się bali mojej
matki.
Patrzę, jak Marika zareaguje na ten żart, ale ona tylko lekko
marszczy czoło.
- Po jakimś czasie Anna powiedziała do mnie: „Może byśmy się
pobrali? Tak będzie wygodniej”. No i co miałem zrobić? Nie mogłem odmówić
swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy
ślub.
Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta
surowo:
- Jerzy? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz?
- Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy
później i tak bym ci powiedział.
- Wirtualny kamuflaż?
- No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci, zanim się
spotkaliśmy.
- Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim
prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw.
Ciekawe, jakie będą następne.
- Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk. Studiowałem
germanistykę i liznąłem trochę filozofii. Uczestniczyłem w kilku kursach jako
wolny słuchacz. Pracuję jako tłumacz. Szczegółowe dane, adres zamieszkania
możesz znaleźć na stronie www.tlumacz.pl/jerzy.kruk.
Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie
dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem
odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy.
Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci. Córkę i
syna. Co jeszcze chcesz wiedzieć?
-W jakim są wieku.
- Są od ciebie trochę starsi.
- Jak dużo?
- Syn o rok, a córka o trzy lata.
- Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje
mi swoje dwa nazwiska. Obecne - po mężu i poprzednie – panieńskie. - Mówiłam,
że mój mąż ma na imię Łukasz i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym.
Nasza córeczka ma na imię Eliza. Adres, pod który po mnie przyjeżdżasz nie jest
prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie musisz znać szczegółów.
- Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie drobne nieścisłości.
Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą.
- Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka temat Marika. –
Mówiłeś, że był ktoś jeszcze.
- Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą, zrobiłem się obrzydliwe
zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć Nicholsona i Cluney’a. Robiłem
z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją:
„Ciekawe, kto był jeszcze”? Anna z wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała
zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym wieku opowiadają sobie przecież różne historie
i lubią się chwalić swoimi podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także
kolega z klasy, taki przystojniak w typie młodego Antony’ego Quinna.
Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to wyznać i wyraz przykrości na jej
twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Nie miałem do
tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy być razem. Wcześniej byliśmy
dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie mieliśmy wobec siebie żadnego
zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy ją kiedyś spytałem: „Czemu oni
wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież wiedziałaś, jak cię kochałem i jak
cię pragnąłem”, Anna mi odpowiedziała: ”Bo ty nie byłeś do zabawy”. Ta rozmowa,
to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego związku. Nauczyliśmy się
rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale kompleks tej trójki
pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy pozostał mi na długo.
Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość na ten temat, wtedy
Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: „Oj, przestań już wyciągać te
trupy z szafy”.
- Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika.
- Wielu tak mówi. Ja zresztą też tak uważam.
- A ona?
- Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna jest kobietą mego
życia. Mamy dwójkę dzieci, które stały się jego treścią. Wychowaliśmy je na
mądrych, dobrych i ciekawych świata ludzi. Ale to wszystko ogromnie dużo nas
kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy się do
końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale Anna ma
do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi dodatkowo
pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w dzieciach takie
wygórowane ambicje.
- Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni?
- Tak chyba jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała
mi, że seks między nami był wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się
kończy. Ale powiedziała mi też: „Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś
ekscytującego, nie powinieneś się przed tym bronić”.
- Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą – mówi
Marika.
- Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.
Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się
na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone
drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu.
Znajduję tam: smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna
jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust
i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła
do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje.
Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej
otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy. Marika przewraca
mnie na wznak i schodzi pocałunkami w okolice splotu słonecznego, plexus solaris, a następnie pieszczotami
warg i języka przenosi się do mojego lewego ramienia i przesuwa się po jego
wewnętrznej stronie aż do samego nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na
wnętrze mojej lewej, przytwierdza ją do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów
przyciska swe usta w okolice plexus
solaris i daje tę samą pieszczotę wnętrzu mojego prawego ramienia,
przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem swojej lewej dłoni moją prawą. Po
raz trzeci wraca ustami do plexus solaris
i wędruje nimi w dół mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona
kończy to misterium krzyża, stawiając go w pozycji wertykalnej i przyjmując do
ust jego hostię.