czwartek, 27 sierpnia 2015

III

Żegnając się z Mariką, mówię:

- Następnym razem opowieści waginy.

- Co masz na myśli? – pyta zdezorientowana Marika.

- Twoje opowieści.

- Ze mną nie jest tak łatwo. Ja nie potrafię opowiadać tak jak ty, a zresztą nie mam o czym.

- Nieprawda. Nie wierzę w to. Każdy człowiek jest ciekawą księgą.

- Jeśli tak, to moja jest zamknięta. I niech na razie taka zostanie. Ja ją rzadko otwieram, nawet sama przed sobą.

- Chciałbym móc do niej zajrzeć.

- Może kiedyś…. Ale nie naciskaj. Ja sama muszę chcieć ją otworzyć.

- Najlepiej razem z udami. Ułożę się między nimi, wtulę się głową i będę słuchał monologów twojej waginy.

- Nie podoba mi się to określenie. Czemu tak to nazywasz?

- Nie czytałaś „Monologów waginy”?

- Nie. Nigdy o czymś takim nie słyszałam.

- To tytuł książki Eve Ensler, amerykańskiej pisarki, raczej słabej, która zebrała w niej wypowiedzi różnych kobiet na temat ich kobiecości, wygłaszane właśnie z perspektywy ich waginy, ich wręcz fizjologicznej seksualności.

Wieczorem znajduję książkę w Internecie i wysyłam Marice fragment o tym, jak pewnej nastolatce elegancka i podziwiana przez nią trzydziestoletnia sąsiadka pomogła odnaleźć jej seksualną, lesbijską tożsamość. Marika jest pod wrażeniem.
– Ciekawe – odpisuje.

Na następnym spotkaniu mam dla niej niespodziankę. Podczas wypoczynku na pierwszej przełęczy naszych uniesień wyciągam książkę Eve Ensler, kładziemy się na brzuchu i wspólnie czytamy wybrane przeze mnie fragmenty.

- Gdyby twoja pochwa się ubierała, to co by nosiła? – powtarzam pytanie autorki.

- Jedwabne pończochy – wybiera Marika z listy odpowiedzi.

- Suknię wieczorową – pada mój wybór.

- Dżinsy. Tak jak lubię – dodaje od siebie Marika.

- Czarną, przezroczystą bieliznę, tak jak ja lubię – pieczętuję swój wybór krótkim cmoknięciem ust Mariki, a ona odpowiada mi uśmiechem, że zrozumiała aluzję.

- Maseczkę karnawałową – Marika zagląda mi w oczy z szelmowskim uśmiechem.

- Fioletową piżamę z aksamitu.

- Czerwoną muchę.

- Jedwabne kimono.

- Spodnie dresowe.

- Wysokie obcasy.

- Okulary przeciwsłoneczne.

- Koronki. Tatuaże. Kapelusze. Bikini. Kabaretki. Listek figowy. Wieniec laurowy – przekrzykujemy się, rzucamy się na siebie ze śmiechem i turlamy od jednego do drugiego końca łóżka. Gdy się uspokajamy, Marika mówi do mnie:

- Nie znam bardziej zwariowanego mężczyzny.

- A ja drugiej takiej kobiety, na punkcie której mógłbym tak zwariować.

Sięgam po książkę, która spadła na podłogę i czytam pytanie do kolejnej litanii:

- Gdyby twoja pochwa umiała mówić, to co by powiedziała w kilku słowach?

Marika wybiera z listy:

- Pobawmy się. Przytul mnie. Obejmij. Powolutku. Delikatnie. Taaak, taaak. Wyliż mnie. Nie przestawaj. Pragnę. Nakarm mnie. Błagam, jeszcze. Za mocno. Teraz dobrze. Jeszcze, jeszcze. Kołysz mnie. Tak, tutaj. O matko! O Boże!

Przechodzi mnie dreszcz podniecenia. Rozkładam szeroko na boki nogi Mariki i próbuję odegrać wszystko, o co prosiła. Czy poeta to właśnie miał na myśli, pisząc: „Oby język giętki przekazał wszystko, co pomyśli głowa”? Nie trwa długo, by Marikę przeszyły dwa kolejne skurcze, ale tym razem dodaje do nich długi i głęboki pomruk ulgi. Odczekuję moment i ponownie przywieram do niej ustami, ale jej ciało wygina się w obronnym odruchu. Podciągam się lekko ku górze i kładę głowę na jej brzuchu. Opuszkami palców wyczuwam na jej mons pubis ostrą tarkę odrastających włosków. Zapada cisza. Wyraźnie słyszę przez czaszkę szelest włosów na mojej głowie, uginających się pod delikatnym dotykiem jej dłoni, zupełnie jak szum wiatru pośród drzew w lesie. Oczyma wyobraźni widzę, jak moją głowę pokrywa skóra jej brzucha. Ten cud życia, pulsujący pod tą napiętą kopułą, to ja.

- Mein Schnuckel – mówię do niej z czułością. – Wiesz, co to znaczy? Die Schnucke to po niemiecku owca, a das Schnuckel to tyle, co owieczka. W ten sposób po niemiecku z najwyższą czułością można powiedzieć o dziecku lub najukochańszej osobie. Zsuwam się z jej brzucha i oboje układamy się na boku. Ja w kołysce jej stóp, a ona w kolebce mych lędźwi. Wyciągam do niej swoją prawą dłoń i głaszczę ją po jej lewym policzku.

- Mein Schnuckel, moja owieczko, moja mała owieczko – szepcę z czułością, wpatrując się w szmaragdowe źrenice w łódeczkach jej kocich oczu. Ona zdejmuje moją dłoń ze swego policzka, przyciska ją delikatnie wnętrzem do swoich ust i zaczyna całować regularnymi cmoknięciami, co chwila to przyciskając, to odrywając od niej usta. By spojrzeć mi w oczy, musi unieść wzrok, tak jakby spoglądała na mnie sponad okularów. A ponieważ trzyma moją dłoń nieruchomo, by wydać kolejne cmoknięcia, musi delikatnie poruszać głową. Z kolei pragnąc utrzymać spojrzenie prosto w moje oczy, musi sterować balansem naszych spojrzeń. A potem odwraca moją dłoń grzbietem do swoich ust i zaczyna całować mnie w zupełnie inny sposób, próbując przyssać się do niej ustami jak pijawka. Ale im silniej próbuje się przyssać, tym szybciej jej usta odrywają się od mojej skóry. Wreszcie rozchyla swoje usta szeroko i udaje jej się wytworzyć podciśnienie wciągające skórę mojej dłoni gdzieś pod jej górną wargę. Myślę, że jestem już na Polach Elizejskich, ale za moment okazuje się, że to były dopiero Asfodelowe Łąki. Ssąc skórę mojej dłoni ustami, zaczyna jednocześnie pieścić ją językiem, liżąc ją szeroko i zachłannie. Cierpliwie, powoli, wciąż nie wypuszczając mojego spojrzenia z objęcia swego wzroku. Jak bazyliszek. Gdy już jestem bliski omdlenia, ona odsuwa usta od mojej dłoni, ale tylko na tyle, by nie utracić kontaktu z porastającymi ją włoskami. Muska ich końcówki, przenosząc się z grzbietu dłoni, poprzez przegub i dalej, wzdłuż przedramienia, aż gdzieś w jego połowie miękko ląduje ustami na suchym lądzie skóry, zwilżając ją odrobiną swej życiodajnej śliny. Wyobrażam sobie, że jestem wyschniętym stepem, któremu niebo przez całe miesiące skąpiło kropli deszczu. Sięgam za głowę, do oparcia jej stóp. Chwytam je dłonią i bliski płaczu ze wzruszenia pytam:

- Czy ty widzisz łzy w moich oczach?

Marika odpowiada:

- Wszystko widzę, wszystko słyszę, wszystko chłonę i wszystko pamiętam.

Próbuję przez jej źrenice wypatrzeć dno jej oczu i szeptem recytuję z najwyższym wzruszeniem „Polały się łzy me, czyste, rzęsiste”. Szklistymi oczami wpatruję się w jej szmaragdowe źrenice, a wtedy ona wysuwa swą lewą stopę zza mej głowy i zaczyna nią głaskać mnie pod pachą. Ale jak? Muska mnie płynnym ruchem jak foka płetwą. Klap, klap, klap. Chwytam ją w kostce i przysuwam jej palce do swych ust. Cmokam w duży – nie protestuje. W środkowy – też nie. W malutki – także nie. Biorę więc w usta wszystkie, tak jak w dzieciństwie zdarzało mi się jeść garściami czereśnie. Digitus primus, digitus secundus, digitus tertius, quartus, quintus. Jaka prosta łacina. Ssę je, przeżuwam w swoich ustach i co chwila wypluwam. Kostki czy pestki? Sam już nie wiem, co jest, a co było. W oszołomieniu świadomość miesza mi się z pamięcią. Gdy już się nasycam, chwytam jedną ręką za piętę, a drugą za palce i podbicie. Wgryzam się delikatnie zębami w podeszwę jej stopy. Ssę ją ustami, jakbym chłonął miąższ z arbuza. A kiedy wysysam go doszczętnie, na koniec jeszcze wylizuję językiem jej wnętrze aż do samej skórki.
Widzę, że Marika traci równowagę swojego spojrzenia i co chwila przenosi wzrok to do moich oczu to do swojej stopy, choć wymaga to ledwo zauważalnej zmiany kąta spojrzenia. Gdy zauważam, że jej nozdrza znów rozchylają się coraz szerzej przy wciąganiu powietrza, pojmuję, że znów mamy sprzyjającą falę przyboju. Czas na surfing. Tylko jak? Bodyboard jak leniwi plażowicze na Costa Brava na leżąco na krótkiej i szerokiej desce czy jak muskularni młodzieńcy i wysportowane panny na jaws na Hawajach? Hawaje! Hawaje! Oczywiście, że Hawaje. Wypuszczam z dłoni jej stopę, staję obok łóżka i, biorąc ją pod pachy, stawiam na nim, a następnie, nie zmieniając uchwytu, zwinnym ruchem przenoszę na podłogę i podprowadzam do okna. Zasłaniając je, widziałem iż rozpościerał się z niego widok na szerokie błonia, za którymi w odległości mniej więcej dwóch kilometrów majaczyły bloki betonowego osiedla. Ustawiam Marikę przed sobą. Mój przyjaciel pręży się jak święty Jerzy, Saint George, Saint Georges, Sant Jordi, swiatyj Gieorgij gotujący się do walki ze smokiem. Silnym ruchem obu rąk z głośnym szelestem rozsuwam zasłaniające okno zasłony. Stajemy z Mariką na scenie świata. „Jak w <Dyskretnym uroku burżuazji>” – myślę sobie, ale nie wypowiadam swojej myśli na głos, bo Marika, oczywiście, nie zna Buñuela. Pewnym ruchem zatapiam lancę świętego Jerzego w oślizłym smoku Mariki. Niechcący popycham ją przy tym biodrami tak, że traci równowagę i musi się podeprzeć rękami o parapet. Nasz pokój znajduje się na piętrze hotelu i gdyby ktoś pojawił się na błoniach, bez przeszkód moglibyśmy się usunąć na bok lub z powrotem zasunąć zasłony. A żeby ktoś nas wypatrzył z któregoś z mieszkań osiedla, celując akurat w nasze okno lunetą, musiałby zdarzyć się chyba cud na miarę odkrycia przez Galileusza czterech księżyców Saturna. Marice chyba jednak nie podoba się ten pomysł na spektakl przy otwartej kurtynie. Odpycha się rękami od parapetu, zmuszając nas oboje do znalezienia wspólnego punktu równowagi i szeroko rozpościera ramiona. Chwyta dłońmi dwie poły zasłon i przeciwnym do mojego, zdecydowanym ruchem zasłania okno i na powrót opiera się o parapet. Chwytam ją za biodra i próbuję dopaść bestię od dołu, dźgając swoją lancą jak szalony. Marika, wciąż opierając się lewą ręką o parapet, prawą sięga do mojego krocza. Gładzi mnie mocno po wiszącym worku scrotum i bierze w dłoń jego zawartość, miesząc ją jak monety w sakiewce, którą jak gdyby, prócz podwiązki, zamierzała wręczyć swemu rycerzowi. W tej sytuacji nie trzeba długo czekać, by święty Jerzy ostatecznie ugodził smoka, zalewając jego paszczę gęstym ejakulatem i powodując, by wyzionął ducha, wydając przez usta Mariki ochrypłe charczenie. Wystraszam się nie na żarty, bo jakiś ciepły płyn wylewa się w jej pochwie na lancę świętego Jerzego i dalej na moje uda. Czyżby smok odpowiedział swoim jadem? Przerażam się, że przebiłem ją na wylot, gdy osuwa się na nogach jak omdlała. Objąwszy jej tułów jednym ramieniem na wysokości talii, a drugim na wysokości piersi, nie wychodząc z niej, przenoszę ją na łóżko. Całuję w szyję i pytam:

- Zrobiłem ci coś?

A ona:

- Tak, miałam squirt.

- Co to jest?

- Opowiem ci zaraz. Daj odsapnąć.

Lanca świętego Jerzego powoli taje we wnętrzu Mariki, podobnie jak na przestrzeni wieków tajała jego legenda.

-Nie słyszałeś nic o squircie?

- Nie.

- To kobiecy wytrysk. Niektóre kobiety mają takie zdolności. Podczas orgazmu następuje wytrysk płynów podobnych do męskiego ejakulatu.

- Moczu?

- Nie. Niektóre kobiety popuszczają, ale prawdziwy squirt, to nie mocz.

- Często ci się przydarza?

- Ostatnio prawie wcale, ale kiedyś miałam partnera, który miał bardzo dużego. Miałam z nim squirt prawie za każdym razem, ale tylko w jednej pozycji. Na jeźdźca.

- Czy to było przyjemne?

- Orgazm tak, ale ze squirtem jest bardzo bolesny, przynajmniej u mnie. Wiesz przecież, że jestem małą dziewczynką.

- A ja też mam dużego?

-Taaak. Nie wkładaj mi tak głęboko. Proszę cię. Obiecałeś być delikatny. Jak dotyk motyla.

- A dziś nie byłem?

- Nie żartuj. Dziś byłeś jak dzika bestia. Proszę cię, nie rób tego więcej.

- Przepraszam cię, owieczko maleńka. Mein Schnuckel, mein Schnuckelchen – mówię, głaszcząc ją po włosach.

- Naprawdę tak dobrze znasz niemiecki?

- Przecież to mój zawód.

- Lubisz go?

- Nienawidzę.

- Czemu?

- Kiedyś go lubiłem. Zaraz po studiach tłumaczyłem książki, nawet dwie mi wydali. Ale prawie nic na nich nie zarobiłem. Rok pracy za darmo. A przecież trzeba jakoś zarobić na życie. Gdy jeszcze wszyscy myśleli, że komputer to taka zabawka dla dzieci, zainwestowałem w swoją pierwszą maszynę. I to był strzał w dziesiątkę. Moi koledzy przepisywali każde tłumaczenie na maszynie do pisania, a ja miałem gotowe schematy. Dowody osobiste, paszporty, akty małżeństwa, akty urodzenia….

- Akty nierządne – zdobywa się na żart Marika, wywołując we mnie delikatny uśmiech.

- W każdym razie miałem gotowe schematy, zmieniałem tylko daty i nazwiska. Trzaskałem tłumaczenia setkami i zarabiałem krocie. Wtedy postanowiłem przejąć od rodziny nasz wielki dom, myślałem, że będę mógł zrobić z niego hotel czy coś takiego. Wziąłem w banku duży kredyt i wykończyłem go tak, by dawał jakiś dochód. Hotel z tego nie wyszedł, ale trzy mieszkania i lokal użytkowy. A potem każdy mógł sobie kupić komputer i cudowne źródełko wyschło. Zresztą tłumaczenia dokumentów przestały być potrzebne. Nie starczało mi na spłatę raty i ratowałem się kolejnymi kredytami, aż pętla zacisnęła się tak mocno, że myślałem, że mnie udusi. Ale wtedy bardzo mocno zaczęły się rozwijać nasze kontakty handlowe z zagranicą i okazało się, że można zarobić na tłumaczeniach dla firm. Umowy handlowe, instrukcje obsługi i warunki gwarancji wiertarek, mikserów, maszyn. Ekspertyzy, kosztorysy, opisy projektów, analizy. I tak to trzepię do dziś. Kokosów z tego nie ma, ale da się wyżyć.

- A pomógłbyś mi coś napisać?

- Może… a co takiego?

- Mam do napisania pracę semestralną. Kompletnie nie wiem, jak się za nią zabrać, nawet po polsku, a cóż dopiero po niemiecku.

- Taka trudna?

- Może nie, ale, wiesz, mój niemiecki jest szczątkowy. Prześlę ci zadanie na e-mail, jak chcesz.

- Dobrze.

Wieczorem dostaję e-mail z zadaniem. Poziom: pierwsza klasa liceum w zakresie podstawowym. Oba zadania mają początek i koniec, trzeba je tylko uzupełnić. Wystarczy napisać cztery zdania - nawet z błędami, byle komunikatywnie - a tekst będzie brzmiał, jakby egzaminowany naprawdę znał niemiecki.


Odpowiadam Marice, że mógłbym to napisać w 5 minut, ale nie będę tego robił za nią. Mogę się z nią spotkać w dodatkowym terminie i z nią nad tym popracować, a najlepiej by było, żebyśmy spotykali się regularnie dwa razy w tygodniu. Raz na nasze spotkanie, a raz na korepetycje z niemieckiego, ale Marika mi odpowiada, że nie ma tyle wolnego czasu. Spotykamy się więc w naszym normalnym czasie.

niedziela, 16 sierpnia 2015

II

Marika jednak wraca. Raczej ja do niej, bo to ja po nią przyjeżdżam swoim samochodem i czekam w uliczce niedaleko jej domu. Za każdym razem czekam coraz dłużej. Gdy wysyłam jej SMS, że już jestem, ona mi odpisuje, że potrzebuje jeszcze pięciu minut i przychodzi po piętnastu, albo, że – dziesięć i przychodzi po dwudziestu. Gdy jej powiedziałem, że czekam coraz dłużej i że za każdym razem obiecuję sobie, że nie zacznę naszego spotkania od narzekania, że straciliśmy te piętnaście lub dwadzieścia minut, ale że naprawdę mi ich żal w momencie rozstania, bo moglibyśmy być w swych objęciach przez te kilkanaście minut dłużej, Marika jest gotowa wcześniej. Nie jest to moja pierwsza tego typu przygoda z dziewczyną. Prawie wszystkie dawały mi do zrozumienia w podobnych przypadkach, że mają moje czekanie w nosie. I że, jeśli mi się nie podoba, mogę dać sobie spokój. Nauczyłem się cierpliwości, bo kilka razy, gdy już czekałem w umówionym miejscu, dostawałem SMS z wiadomością typu: „Sorry, wypadło mi coś ważnego, spotkanie nieaktualne”. I to był jeszcze pełen bon ton, bo kilka razy nie dostałem żadnego SMS-a, śląc przez godzinę zapytania: „Kiedy będziesz?’” „Długo jeszcze?” „Czy coś się stało?” Gdy pewnego razu dostałem odpowiedź, że tylko maniak może przysłać 16 pytań bez odpowiedzi, nauczyłem się, że 3 SMS-y i 30 minut czekania to górna granica upokorzenia, na jakie mogę sobie pozwolić.

Gdyby Marika mi napisała, że spóźni się o godzinę, liczyłbym z rozkoszą spływające po szybie krople podczas deszczu albo próbowałbym zgrać szybkość rośnięcia swoich włosów z szybkością wzrostu trawy na wiosnę, a tempo ich siwienia z tempem jej schnięcia - latem. Ale ona po mojej uwadze jest gotowa przed czasem i w trakcie mojej jazdy do niej wysyła mi SMS: „Jestem gotowa, czekam”. A ja odpisuję: „Będę za 5 minut” I przyjeżdżam za 10.

Oddanie, to jest coś, co ją charakteryzuje. Nie uległość, lecz oddanie. Czy nie to obiecywała w swoim anonsie? Oddanie i delikatność? One się wyrażają nawet w języku, jakim mówi Marika. Nigdy nie słyszałem, żeby użyła jakiegokolwiek wulgaryzmu. Nawet w jej smutnych opowiadaniach nie ma odrobiny agresji czy pretensji do kogokolwiek, tak jakby od nikogo niczego nie oczekiwała. W jej opowiadaniach o ludziach, na których się zawiodła, nie zauważyłem nawet cienia pogardy. Choć Marika nie ma wykształcenia ani nie jest oczytana, jej język nie ma typowych dla dzisiejszych czasów pospolitych naleciałości. Ona nawet nie używa słowa „facet”. Kiedyś musiała przy mnie odebrać telefon od męża, który właśnie był na treningu na siłowni. – Słyszałam, jak panowie stękali, wyciskając ciężary – skomentowała przy mnie. „Panowie”, „mężczyźni”, ale nie: „faceci”. Inspiracją do rozpoczęcia mojej opowieści o Marice był e-mail, który jej wysłałem wieczorem po naszym spotkaniu, w którym opisałem wrażenia, jakie wywołało we mnie obserwowanie jej odejścia i mieszania się z miejskim tłumem. Marika odpisała mi z czułością, że jeszcze nigdy nikt tak pięknie o niej nie pisał. Owładnięty tą czułością, postanowiłem pozwolić swym myślom swobodnie płynąć dalej i opisać nie tylko jej obraz, który pozostał w moich oczach, ale także i ten, który wyrył się w moim sercu. Gdy jej napisałem, że wyszło mi z tego opowiadanie, Marika zareagowała: „O rety! Naprawdę? Piszesz o mnie opowiadanie?” „O rety”! Połowa dziewczyn w jej sytuacji, zareagowałaby pewnie: „Kurwa, zajebiście:! – a ona: „O rety”! Pamiętam, że „O rety” mówiła moja mama, której nigdy z ust nie wymknęło się żadne przekleństwo. Prawdopodobnie w ten sposób musiała wyrażać się jej babcia, która chyba była z pokolenia mojej mamy. Ktoś ją przecież musiał nauczyć tej czułości i łagodności.

Podczas naszego pierwszego spotkania, gdy nie odkryliśmy jeszcze pozycji w kołysce jej stóp, leżeliśmy naprzeciw siebie oboje na prawym boku, dotykając nawzajem tyłem swych głów kolan lub ud partnera. Nasze spojrzenia instynktownie splotły się w uścisku, w którym zawsze potem najbardziej lubiliśmy prowadzić nasze rozmowy: odważnie – oko w oko i otwarcie - twarzą w twarz, oculo ad oculum et facie ad faciem. Leżeliśmy nago po pierwszym, nieśmiałym akcie uniesienia, gdy dopiero poznałem jej urok, ale jeszcze nie poznałem jej czułości. Marika, patrząc na moją obrączkę, spytała:

- Od dawna jesteś żonaty?

- Już ponad trzydzieści lat.

- Ponad trzydzieści? To pobraliście się jeszcze przed maturą?

- Czemu?

- Pisałeś, że jesteś mężczyzną po czterdziestce. Gdy cię spytałam, ile, odpowiedziałeś, że maksymalnie. Sądziłam więc, że masz 49 lat.

- No wiesz, taka mała niedokładność. Nie chciałem cię odstraszyć. Mam już kilkanaście lat po czterdziestce. Musimy to wszystko tak dokładnie ustalać? Nie możemy przyjąć, że mam tyle, na ile wyglądam? Czyli 49? – mówię i myślę sobie po cichu: „Przynajmniej przez kilka dni po fryzjerze, który mnie odmładza o parę ładnych lat”.

- Opowiesz mi, jak poznałeś swoją żonę?

- Opowiem, to ładna historia. Chodziliśmy w szkole średniej do tej samej klasy. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy. Lubiliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam nasz pierwszy kontakt. Nie zakochałem się w Annie od pierwszego wejrzenia, ale bardzo mi zaimponowała jej dojrzałość. Nie mieliśmy jeszcze 16 lat. Wiesz, że piętnastoletnia dziewczyna jest dużo dojrzalsza od piętnastoletniego chłopca. Ja czytałem wtedy jeszcze kryminały i książki przygodowe, a ona Witkacego i dyskutowała o czystej formie i sztuce dla sztuki. To wszystko było jeszcze przede mną. Imponowało mi, że tak dobrze nam się rozmawia. Przez rok bardzo dojrzałem, zacząłem czytać Norwida. Namiętnie. Wiedziałem, że gdzieś przede mną rozpościera się rozległe pole wielkiej literatury, ale jeszcze po nią nie sięgałem. Z radością oddawałem się sportowi, trenowałem lekkoatletykę sześć razy w tygodniu, i rockowi. Im cięższe brzmienie, tym bardziej było dla mnie ekscytujące. No i szkoła. Wypełniała mi dużo czasu. W pierwszej i drugiej klasie jeszcze grzecznie się uczyłem, potem już nie.

Pamiętam, jak na koniec pierwszej klasy, po rozdaniu świadectw poszliśmy dużą grupą na piwo. Siedzieliśmy w kawiarnianym ogródku, a ja przez cały czas rozmawiałem z Anną. Ona miała tego dnia urodziny i robiła u siebie imprezę z przyjaciółmi ze swojej dzielnicy. Takie towarzystwo wzajemnej adoracji. Byli od nas rok, dwa starsi i myśleli o sobie, że są artystami i intelektualistami. Stroili się w kapelusze, chusty i kożuchy. Myślałem, że po takiej długiej i poważnej rozmowie Anna i mnie zaprosi, ale nie zaprosiła. Na koniec rozmowy życzyła mi, żebym zachował swoją wrażliwość i czystość. Poczułem się jak prawiczek, którym zresztą byłem. Pomyślałem sobie, że uważa, iż jestem za młody i za głupi, żeby się z nimi zadawać. Gdy już byliśmy razem, po latach, powiedziała mi, że kiedyś w pierwszej klasie, gdy była chora i leżała w łóżku przez tydzień, marzyła sobie, żebym ją odwiedził i że była bardzo rozczarowana, gdy zamiast mnie odwiedził ją kolega, który mieszkał w sąsiedztwie. Ale skąd ja miałem wiedzieć, że tak o mnie myśli? Może i dobrze, że tego nie wiedziałem, bo ona zaraz potem miała swojego chłopaka. Chodził do naszej szkoły, do czwartej klasy. Był już dorosły. I ona była dorosła. Prowadzali się, obejmowali i całowali bez przerwy, aż nauczyciele zwracali im uwagę, że to nie do przyjęcia na terenie szkoły. No i wiadomo było, że nie tylko się całują. Dziewczyny wtedy bardzo chętnie i otwarcie rozprawiały o swoich problemach seksualnych: o orgazmie, twardniejących sutkach, suchej lub wilgotnej pochwie. Rówieśników to krępowało, bo szesnastolatkom zostawało wtedy pokątne onanizowanie się. Wszyscy to robili, ale nikt się nie przyznawał. Gdy ja to robiłem, zabraniałem sobie myśleć o niej i starałem się snuć jakieś abstrakcyjne wyobrażenia.

Z każdym rokiem niezauważalnie zaczęliśmy zrastać się ze sobą. Nasze zainteresowania zbiegły się w jedną linię. Wymienialiśmy się książkami i płytami, więc czytaliśmy i słuchaliśmy tego samego. Chodziliśmy razem do kina i do teatru, na koncerty i na te same imprezy. U mnie, u niej, u jej chłopaka lub u innych znajomych. Ona, oczywiście, chodziła ze swoim chłopakiem, a ja po prostu byłem w tej samej paczce. Jej chłopak skończył szkołę i poszedł do wojska i jakiś czas potem ona go zostawiła. Nie podobało mi się to, bo jak można było przerwać taką wielką miłość? A jeszcze bardziej mi się nie spodobało, gdy zauważyłem, z iloma przystojniakami flirtuje. Pod koniec czwartej klasy jeden z kolegów zrobił u siebie imprezę, ponieważ jego rodzice wyjechali na weekend. Ja wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Chociaż były z nami dziewczyny, ja się strasznie upiłem. Dopiero po kilku latach nauczyłem się, że jak są dziewczyny i alkohol, to ten drugi idzie w odstawkę. Napić się zawsze zdążysz, a okazja do wyrwania jakiejś dziewczyny może ci się długo nie trafić. Jeśli już ktoś ma pić, to lepiej, żeby robiły to one.

- Pij, pij, będziesz łatwiejsza – Marika pokazuje mi z uśmiechem, że i ona dobrze zna tę zasadę.

- Ten kolega, co organizował imprezę, chyba już to wiedział. Był z niego taki przystojniak podobny do Jacka Nicholsona. I w gruncie rzeczy cynik i cwaniaczek, jak typy, które zwykle grał Jack Nicholson. W każdym razie ja dość wcześnie położyłem się spać, ale nad ranem zachciało mi się do toalety. Idę .przez przedpokój i słyszę przez drzwi do jednego z pokojów jęki i spazmy Anny. Nie wytrzymałem i zacząłem to głośno komentować, ale nie wszedłem do środka. To i tak wystarczyło, żebym im popsuł zabawę. Rano wszyscy byli na mnie obrażeni, bo ponoć pijany zachowywałem się najgorzej ze wszystkich. Gdyby to był amerykański film, wyciągnąłbym pistolet, zastrzeliłbym ją i jego, a potem siebie, ale to nie był film, tylko rzeczywistość, w której wszyscy troje musieliśmy żyć wspólnie co najmniej jeszcze przez rok. Ale okazało się, że żyliśmy wspólnie dłużej.

Razem uczyliśmy się do matury. Anna, Mariola – jej najlepsza koleżanka i ja. Już prawie całe dni spędzaliśmy ze sobą. Wciąż te same książki, sztuki, filmy i koncerty, zwłaszcza jazzowe, bo oboje wyrośliśmy z rocka i zaczęliśmy namiętnie słuchać jazzu. Ona chciała iść na medycynę, ale nie zdała egzaminów wstępnych. Ja chodziłem na kurs niemieckiego i dostałem się na germanistykę, w stolicy. Mieszkałem w akademiku w jednym pokoju z innym kolegą z naszej klasy, takim przystojniakiem, podobnym do George’a Cluneya i jeszcze z innym, trzecim kolegą, z mojego kierunku. Oczywiście, przy pierwszej okazji zaprosiłem Annę na Jazz Jamboree, to był rarytas na skalę europejską. Na festiwal zjeżdżali się jazzfani z całej Europy Wschodniej. Pierwszego dnia byliśmy na radosnym koncercie Sonny Rollinsa, którego przebojem było grane na jazzowo „Isn’t She Lovely” Steve’a Wondera. Cudowny wieczór, wspaniała zabawa, cała Sala Kongresowa tańczyła na siedząco. Byłem taki szczęśliwy, że możemy tego słuchać z Anną. Widziałem ją, jak promieniuje radością i szczęściem, jak jest mi wdzięczna za to zaproszenie. Następnego dnia mieliśmy iść na koncert orkiestry Stana Kentona. Gdy gotowaliśmy wspólnie z Anną obiad w kuchni, zauważyłem jej podenerwowanie. Ciągle rozwijała i zawijała torebkę z przyprawami. „O co chodzi – spytałem – że jesteś taka zdenerwowana”? A ona na to: „Muszę ci powiedzieć coś ważnego”. „Tak”? – spytałem. „Zakochałam się”.

- W tobie? –pyta mnie Marika.

- Nie – odpowiadam. – W George’u Cluney’u. To był weekend – opowiadam dalej - i ten trzeci kolega, który z nami mieszkał, wyjechał do domu, ale odwiedził nas Jack Nicholson, który studiował na akademii wojskowej i akurat dostał przepustkę. Przyniósł ze sobą butelkę wódki, po której całkowicie przeszła nam ochota na koncert. Miałem chęć się upić. Anna została z nimi dwoma, a ja pojechałem pod Salę Kongresową i sprzedałem bilety. W drodze powrotnej kupiłem dwie następne butelki wódki. Wypiliśmy je w czwórkę, ale nie była to ilość, żeby się upić. Zrobiło się późno i trzeba było iść spać. Anna poszła pod prysznic, George Cluney i ja położyliśmy się we własnych łóżkach, a Jack Nicholson zajął łózko tego trzeciego kolegi, w którym poprzedniej nocy spała Anna. Anna wraca, a tu wszystkie łóżka zajęte. Pamiętam jej konsternację, że musi podjąć decyzję, czyje łóżko wybrać. Jak myślisz, do kogo się położyła?

- Oczywiście, że do ciebie – odpowiada bez wahania Marika.

- Wiesz? Opowiadałem tę historię kilku kobietom i żadna się nie pomyliła.

- To oczywiste. Tylko tobie mogła zaufać.

- Gdy przyjeżdżałem do naszego miasta, wciąż się spotykaliśmy, ale już nie spędzaliśmy tyle czasu razem. Pamiętam, że między Świętami a Nowym Rokiem przypadkowo odprowadzałem ją i Georga Cluney’a na dworzec kolejowy. Wybierali się gdzieś na parę dni do hotelu. Ale Sylwestra spędziliśmy już razem. Zaprosiła mnie moja nowa koleżanka, a ja ich. Ta koleżanka miała dla mnie swoją inną koleżankę, całkiem fajną dziewczynę, ale ja nie byłem zainteresowany. Znów popełniłem ten sam błąd: zamiast dziewczyny wybrałem alkohol. Spiłem się ze smutku w trupa.

Po miesiącu okazało się, że ich związek to pomyłka. Przyszły ferie i pojechałem z Georgem Cluney’em na narty.

- Jakbyście byli jedną wielką rodziną.

- Tak. Spotykamy się wszyscy do dziś. Anna, ja, George Cluney ze swoją żoną i Jack Nicholson. Zresztą nie tylko on.

- Był ktoś jeszcze?

- Tak, powiem ci za chwilę. Z Anną wciąż widywałem się za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do domu, ale nie było to tak często. Raz w miesiącu. Wciąż się wymienialiśmy książkami, ale do kina, do teatru i na koncerty chodziliśmy osobno. Ja w stolicy, a ona w naszym mieście. Ja jej opowiadałem o swoich studiach, a ona mi o swojej pracy. Próbowałem się w kimś zakochać, ale jakoś mi się nie udawało. Za to jej – tak. Zakochała się w swoim szefie, żonatym mężczyźnie.

- To ten trzeci?

- Nie, ten trzeci też był z naszej klasy.

- Hmmm…, kochliwa była – zauważa z niepewnym uśmiechem Marika, jakby nie wiedziała, czy może sobie pozwolić na taką poufałość.

- Można tak to nazwać. Po pierwszym roku wyjechałem na całe lato do Wiednia. Po raz pierwszy na Zachód. To było dla mnie niesamowite doświadczenie. Pod wieloma względami. Zobaczyłem z bliska inny świat. Zobaczyłem, jak żyją ludzie, którym nikt nie narzucał żadnego myślenia. Każdy mógł żyć jak chciał, nikt na to nie zwracał uwagi, ale jak popadałeś w tarapaty, albo żyłeś w biedzie, inni się tobą też nie interesowali. Odwracali głowę z taką samą obojętnością z jaką udawali, że nie widzą namiętnie całującej się pary tuż pod ich nosem, gdy na przykład jechali zatłoczonym metrem. W Kunsthistorisches Museum, do którego w soboty wstęp był za darmo, odkryłem kilkanaście obrazów Pietera Bruegla. Aż mi dech zaparło. Znasz Bruegla?

- U-u – ledwo zauważalnie kreci głową Marika.

- To jeden z moich ulubionych malarzy. Malował ciekawe sceny rodzajowe. Obrazy, które mówią więcej niż pokazują. Najsłynniejszy jest chyba „Upadek Ikara”. Naprawdę nie znasz?

- Nie – odpowiada mi Marika z lekkim poirytowaniem.

- Po raz pierwszy zobaczyłem czarno-białą reprodukcję tego obrazu w podręczniku do polskiego dla klas ósmych. Zawsze przeglądałem nowe książki podczas wakacji, gdy już mi je rodzice kupili w księgarni. Lubiłem świeży zapach farby drukarskiej. Najbardziej podobały mi się książki do przyrody, bo miały najwięcej kolorowych obrazków. Ty też lubiłaś przeglądać nowe książki przed rozpoczęciem roku szkolnego?

- Nie. Zawsze miałam używane książki. Nigdy nie pachniały świeżością.

Robi mi się wstyd z powodu tego niefortunnego pytania.

- W każdym razie w tym podręczniku do polskiego, na tej czarno-białej reprodukcji z początku nie zauważyłem żadnego Ikara. Na pierwszym planie rolnik orze ziemię, na drugim pasterz pasie owce, a rybak zarzuca sieci. W tle krajobraz morski ze statkami pod pełnymi żaglami. Dopiero gdy się dobrze przypatrzeć, widać wystającą z morza nogę. Wymowa tego obrazu narzuca się sama: Ludzie są tak skupieni na swych codziennych sprawach, na swoim życiu, że nie widzą, co się dzieje poza nim, nawet jeśli miałyby to być ważne sprawy. W Wiedniu nie ma tego obrazu, ale jest inny, mający podobny sens. Golgota. Tutaj Bruegel znów pokazuje szeroki krajobraz, tym razem ze wzgórzem Golgota w tle, do którego ciągną rozbawione tłumy ciekawskich, jak na jakieś jarmarczne wydarzenie. I znów trzeba się dobrze przypatrzeć, żeby w tym zabieganym i rozbawionym tłumie znaleźć scenę z Jezusem upadającym pod krzyżem. Przesłanie obydwu obrazów może być takie samo: Nikt nie widzi twojego smutku, nikt nie widzi twojego cierpienia, nikt nie widzi twojego strachu.

Widzę, że Marika jest poruszona, ale na jej twarzy maluje się też niepewność. Nie wie, co ma powiedzieć. Nie wie, czy w ogóle powinna cokolwiek powiedzieć.

- No, ale w tym Wiedniu oprócz Bruegela poznałem także Tuli, piękną Turczynkę. Ale nie taką zahukaną, w chuście na głowie, tylko wyzwoloną, liberalnie wychowaną dziewczynę. Bardzo wyzwoloną. Jej ojciec był bogatym złotnikiem w Stambule, a ona studiowała w Wiedniu pedagogikę. Pamiętam nasze zabawy w łóżku, były inne od tych, które znałem. Tuli zachowywała się tak, jakby sprawienie przyjemności chłopakom było dla niej czymś niezwykle naturalnym. W dotychczasowych kontaktach z dziewczynami za każdym razem czułem się tak, jakbym coś im wykradał, a Tuli dawała mi przyjemność z radością i otwartym sercem. Pamiętam też, że miała aksamitną skórę. Nigdy więcej nie spotkałem dziewczyny o takiej fakturze skóry. – Widzę w oczach Mariki błysk zainteresowania, który, oczywiście, wciąga mnie w ich głębię. Zanurzam się w niej bez wahania, jakbym w upalny dzień wskakiwał do wody.

- Tak samo, jak nigdy nie spotkałem dziewczyny o spojrzeniu, uśmiechu i dotyku takim, jak twój. Nie wiem, na czym polega ich tajemnica, ale bardzo chciałbym ją zgłębić.

Wyraz zainteresowania w oczach Mariki natychmiast się zmienia w wyraz niepewności, zupełnie jakbym lekko obrócił kalejdoskop, a następnie powoli przekształca się w łagodne błaganie: „Nie zaskakuj mnie takimi słowami, bo ja naprawdę nie wiem, jak powinnam na nie zareagować”.

- Zrób to, zrób to – mówię sobie w myślach. - Zrób to! – Próbuję z naciskiem  przekazać jej tę myśl swoim wzrokiem. Działa, działa! Marika ulega mojej hipnozie. Patrzy na mnie wzrokiem, w którym miesza się podziw i ciekawość. Wyciąga do mnie dłoń i głaszcząc mnie po policzku, przekazuje mi swą czułość. Delikatnie napina mięśnie policzków i uśmiechem przekazuje mi swą ufność.

- Dziękuję – mówi. – Jeszcze nigdy nikt tak do mnie nie mówił.

- Tajemnica spojrzenia Giocondy jest niczym w porównaniu z tajemnicą twojego spojrzenia – mówię, patrząc w jej przepełnione lękiem, niepewnością, ciekawością, podziwem, czułością i ufnością oczy. – Giocondę Leonarda da Vinci chyba znasz? – pytam z obawą i nadzieją, by moja uczennica zdała egzamin z historii sztuki chociaż na „mierny”.

- Tak - odpowiada mi spokojnie. – Mona Lisa?

Oddycham z ulgą i kontynuuję:

- Gdy wróciłem i spotkałem się z Anną, opowiadałem jej o tej pięknej przygodzie z Tuli, a ona opowiadała mi o swoich wakacyjnych przygodach. Tym razem dostała się na studia, na jej wymarzoną medycynę. W oczekiwaniu na rozpoczęcie roku szyła sukienki i spódnice i jeździła z nimi po kraju po różnych jarmarkach. Zarabiała sporo pieniędzy i mogła sobie pozwolić na wygodne życie w hotelach, gdzie też jej się przytrafiło kilka przygód, ale nie tak ciekawych jak moja.

Od października oboje mieliśmy mnóstwo pracy, ale za każdym razem, gdy wracałem do naszego miasta, znajdowaliśmy czas na spotkanie. W listopadzie ona odwiedziła mnie z dwójką naszych przyjaciół w domu moich rodziców. Odprowadzałem ich wszystkich na przystanek. Pamiętam, że było ciemno, zimno i ponuro. Dość długo czekaliśmy na autobus. I nagle ni z tego, ni z owego zaczęliśmy się z Anną całować. Nasi przyjaciele opowiadali nam potem, że stanęli jak wryci. Patrzyli na siebie i zadawali sobie wzrokiem pytanie: „Co ich napadło”? My też chyba nie znaliśmy na nie odpowiedzi. Zwłaszcza ja. Nie przyjechałem w najbliższy weekend do domu, ani w następny. Upiłem się strasznie i próbowałem podciąć sobie żyły.

- Naprawdę? – nie dowierza mi Marika. – Zdobywasz dziewczynę, o której marzysz od lat i podcinasz sobie żyły? Chyba zwariowałeś?

- Chyba tak. Ale chyba też tak naprawdę nie chciałem popełnić samobójstwa, bo zrobiłem to bardzo nieudolnie. Zamiast naprawdę przeciąć sobie żyły, ja tylko pociąłem sobie skórę tępym nożem. To było coś w rodzaju wołania o pomoc.

Marika swoją lewą ręką podnosi moją lewą rękę i przygląda się wewnętrznej stronie przedramienia, po czym delikatnie przesuwa palcami od nadgarstka do stawu łokciowego.

- Myślałam, że to rozstępy, a to blizny.

- 66 – mówię. - Niektóre już zarosły tak, że ich nie widać.

- 66? – pyta Marika. – Symboliczna liczba.

- Rzeczywiście, nie zauważyłem tego do tej pory, ale chyba zabiłem wtedy w sobie coś złego.

- Tutaj też są? – Marika rozprostowuje mi prawe ramię. Znów przeciąga palcami po jego wewnętrznej stronie i mówi:

- Dużo mniej.

- Zgadza się – odpowiadam. - Lewą rękę mam zdecydowanie mniej sprawną od prawej.

- I co było potem?

- Wróciłem do domu. Pamiętam, że to były Andrzejki, bo byliśmy na imprezie u jej nowych przyjaciół ze studiów. Znaleźliśmy z Anną pusty pokój i schowaliśmy się tam przed innymi. Po raz pierwszy całowaliśmy się bez świadków. Anna ostrożnie zdjęła ze mnie koszulę i spodnie i ułożyła mnie na dywanie. Sama też rozebrała się do naga i usiadła na mnie. Do dziś pamiętam ten widok, jak wyciągam do góry zabandażowane od przegubów po pachy ręce i palcami głaszczę jej małe piersi. Anna zawsze miała ładną figurę. Znałem ją, bo przecież chodziliśmy razem na basen i na plażę. Krągłe biodra i pełne piersi, ale od momentu gdy zaczęła studiować, gwałtownie schudła, a wiesz, co się dzieje z piersiami kobiety, gdy gwałtownie chudnie. Myślałem, że jak pierwszy raz zobaczę ją nago, będę zachwycony, a mnie ogarnęła żałość. Wydała mi się taka krucha i bezbronna. Głaszcząc swoimi dłońmi moje bandaże, Anna powiedziała: „Mnie też nie jest łatwo. Nie dam rady z tymi studiami. Wiesz, że śpię z trupem w jednym pokoju”? „Co ty mówisz”? „Musiałam zdobyć czaszkę na anatomię. Poszłam na cmentarz i kupiłam od grabarza. Wykopał ją specjalnie dla mnie. Jak ją rozwinęłam w domu, cała była zabrudzona ziemią. Miała jeszcze zęby i włosy. Trzy dni ją gotowałam i rzygałam”. To był nasz pierwszy stosunek. Bezgłośny, bez spazmów i jęków. Byliśmy jak Adam i Ewa wygnani z raju. Nadzy i samotni. Ale razem. Jak na obrazie Masaccia. I wiesz… poczułem wtedy nagły przypływ siły. Zawsze to ona była dla mnie kimś silniejszym i większym ode mnie. To ona mi imponowała, to ja ją podziwiałem i nagle dostrzegłem jej samotność i bezbronność. I zrozumiałem, że to ja mam być silny. Dla niej. Nagle moje rany wydały mi się nic a nic nieważne. Zagoją się, zabliźnią. Poczułem się mężczyzną, ale nie przez to, że wreszcie udało mi się z nią odbyć stosunek. Pomyślałem sobie, że muszę ją chronić i wspierać, że jestem za nią odpowiedzialny. I to był mój ślub, bo przecież nie ten teatr z obrączkami, welonem i Ave Maria, który odegraliśmy w kościele. Zrozumiałem, że nie mogę zachować się jak Adam wobec Ewy… Wiesz, co było pierwszym aktem, jakiego Adam dokonał wobec Ewy? – pytam Mariki.

- Nie - mówi Marika z nieruchomymi, szeroko otwartymi oczami.

- Zdrada. Zdrada. On ją zdradził. Gdy Bóg go pyta, dlaczego zerwał zakazany owoc, on zamiast jej bronić, zrzuca na nią winę: „Niewiasta, którą umieściłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem”. Tchórz i skarżypyta. I żarłok, jak prawie każdy pospolity mężczyzna. I gdy wtedy Anna siedziała na mnie, powoli poruszając biodrami, by zaspokoić moje łaknienie podczas naszej pierwszej komunii, pomyślałem sobie, że nigdy jej nie zdradzę. I chyba mi się udało.

- Naprawdę ? - pyta z powątpiewaniem Marika. – A teraz co robimy?

- To nie jest zdrada. Nigdy jej nie zdradziłem, bo nigdy nie pragnąłem, żeby jakakolwiek inna kobieta była na jej miejscu. A jeśli już ją zdradziłem, to tylko wtedy, gdy ją zawiodłem, gdy nie potrafiłem albo nie wiedziałem, jak ją wesprzeć. Gdy nie zauważyłem, że potrzebuje pomocy. Gdy została sama, beze mnie.

- I od tej pory byliście już razem? - pyta Marika.

- Tak. Ona przyjeżdżała do mnie, a ja do niej. Co drugi tydzień na zmianę. Wynajmowaliśmy w akademiku pokój dla gości, w którym nie było łóżek, tylko poukładane jeden na drugim materace. Rozkładaliśmy te materace na podłodze i przez cały weekend na przemian kochaliśmy się i uczyliśmy wśród porozrzucanych książek i notatek. Wtedy właśnie Anna uczyła się na mnie anatomii. Czasami puszczaliśmy sobie jakąś płytę, ona mi obcinała, a ja jej malowałem paznokcie u rąk i nóg. Gdy odwiedzałem ją w jej domu, często po kryjomu zostawałem do rana. Kiedyś jej mama, widząc, że zostałem na noc, powiedziała do mnie: „Jerzy, ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś zostawał u Anki na noc, ale co powie na to twoja mama”? Wszyscy strasznie się bali mojej matki.

Patrzę, jak Marika zareaguje na ten żart, ale ona tylko lekko marszczy czoło.

- Po jakimś czasie Anna powiedziała do mnie: „Może byśmy się pobrali? Tak będzie wygodniej”. No i co miałem zrobić? Nie mogłem odmówić swojej najlepszej przyjaciółce, a do tego dawnej koleżance z klasy i wzięliśmy ślub.

Znów czekam na wyraz rozbawienia u Mariki, ale ona tylko pyta surowo:

- Jerzy? Przecież cały czas mówiłeś, że masz na imię Tomasz?

- Przepraszam, taki mały wirtualny kamuflaż. Prędzej czy później i tak bym ci powiedział.

- Wirtualny kamuflaż?

- No tak, o swoim wieku i imieniu pisałem ci, zanim się spotkaliśmy.

- Ale jak się spotkaliśmy, ja ci się przedstawiłam swoim prawdziwym imieniem. To już twoje drugie kłamstwo, które dziś wyszło na jaw. Ciekawe, jakie będą następne.

- Nie będzie następnych. Nazywam się Jerzy Kruk. Studiowałem germanistykę i liznąłem trochę filozofii. Uczestniczyłem w kilku kursach jako wolny słuchacz. Pracuję jako tłumacz. Szczegółowe dane, adres zamieszkania możesz znaleźć na stronie www.tlumacz.pl/jerzy.kruk. Moja żona ma na imię Anna. Jest logopedą. Zaczęła studiować medycynę, ale nie dała rady psychicznie. Poddała się, gdy musiała samodzielnie brzeszczotem odciąć czerep czaszki trupa, z którym spała w jednym pokoju od kilku miesięcy. Po pierwszym roku przeniosła się na psychologię. Mamy dwoje dzieci. Córkę i syna. Co jeszcze chcesz wiedzieć?

-W jakim są wieku.

- Są od ciebie trochę starsi.

- Jak dużo?

- Syn o rok, a córka o trzy lata.

- Marika to moje prawdziwe imię – mówi Marika, po czym podaje mi swoje dwa nazwiska. Obecne - po mężu i poprzednie – panieńskie. - Mówiłam, że mój mąż ma na imię Łukasz i to jest prawda. Jest mechanikiem samochodowym. Nasza córeczka ma na imię Eliza. Adres, pod który po mnie przyjeżdżasz nie jest prawdziwy. Mieszkam dwie ulice dalej, ale chyba nie musisz znać szczegółów.

- Nie muszę. Przepraszam cię za te dwie drobne nieścisłości. Wszystko inne, co ci mówiłem, jest prawdą.

- Cenię u ludzi prawdomówność – zamyka temat Marika. – Mówiłeś, że był ktoś jeszcze.

- Tak. Gdy zaczęliśmy być ze sobą, zrobiłem się obrzydliwe zazdrosny, retrospektywnie. Nie mogłem przeboleć Nicholsona i Cluney’a. Robiłem z tego powodu sceny. Pytałem Annę, kiedy i mnie kopnie w tyłek. Raz spytałem z pretensją: „Ciekawe, kto był jeszcze”? Anna z wahaniom spojrzała na mnie, jakby próbowała zgadnąć, czy wiem. Koledzy w tym wieku opowiadają sobie przecież różne historie i lubią się chwalić swoimi podbojami. Okazało się, że był ktoś trzeci. Także kolega z klasy, taki przystojniak w typie młodego Antony’ego Quinna. Zapamiętałem to jej wahanie, czy ma mi to wyznać i wyraz przykrości na jej twarzy, że ją do tego zmusiłem. Zrobiło mi się strasznie wstyd. Nie miałem do tego prawa. To było jej życie, zanim zaczęliśmy być razem. Wcześniej byliśmy dla siebie najbliższymi przyjaciółmi, ale nie mieliśmy wobec siebie żadnego zobowiązania. Długo to jeszcze przerabiałem. Gdy ją kiedyś spytałem: „Czemu oni wszyscy po kolei, a czemu nie ja? Przecież wiedziałaś, jak cię kochałem i jak cię pragnąłem”, Anna mi odpowiedziała: ”Bo ty nie byłeś do zabawy”. Ta rozmowa, to było bardzo ważne doświadczenie dla naszego związku. Nauczyliśmy się rozumieć i akceptować granice naszej wolności. Ale kompleks tej trójki pięknych, choć wcale nie tak wspaniałych, z naszej klasy pozostał mi na długo. Nawet dziś zdarza mi się jakiś żart albo jakaś złośliwość na ten temat, wtedy Anna mówi do mnie z uśmiechem i pobłażaniem: „Oj, przestań już wyciągać te trupy z szafy”.

- Musicie chyba być z Anną świetną parą – mówi Marika.

- Wielu tak mówi. Ja zresztą też tak uważam.

- A ona?

- Dla mnie sprawa jest oczywista. Anna jest kobietą mego życia. Mamy dwójkę dzieci, które stały się jego treścią. Wychowaliśmy je na mądrych, dobrych i ciekawych świata ludzi. Ale to wszystko ogromnie dużo nas kosztowało. Do dziś spłacamy kredyty, z których chyba nie wyplączemy się do końca życia. Ja czuję się spełnionym ojcem, uważam, że warto było, ale Anna ma do mnie trochę pretensji, że to wszystko za dużo, zwłaszcza, że musi dodatkowo pracować na nasze długi. Mówi, że niepotrzebnie rozbudziłem w dzieciach takie wygórowane ambicje.

- Naprawdę jesteście dla siebie tak tolerancyjni?

- Tak chyba jest. Na pewno tak jest. Niedawno Anna powiedziała mi, że seks między nami był wspaniały i że jest jej bardzo żal, że powoli się kończy. Ale powiedziała mi też: „Jeśli miałbyś okazję przeżycia jeszcze czegoś ekscytującego, nie powinieneś się przed tym bronić”.

- Twoja żona musi być naprawdę niezwykłą kobietą – mówi Marika.

- Taka jest. Dlatego tak bardzo ją kocham.


Patrzę na zegarek. Została nam niecała godzina. Przewracam się na lewy bok, wyciągam ręce w kierunku Mariki i przyciągam do siebie jej skulone drobne ciało. Cmokam moją elfetkę delikatnie w usta i zaglądam w głąb jej oczu. Znajduję tam: smutek. Patrzę długo, próbując przez jej źrenice dotrzeć do dna jej duszy. Marika nie wykazuje żadnej reakcji. Przysuwam swoje usta do jej ust i muskam je delikatnie, a potem wykonuję nimi ruchy jak ryba, która podpłynęła do szyby akwarium. Coraz szersze i mocniejsze. Tym razem Marika reaguje. Trzecia zasada dynamiki sprawdza się bezbłędnie. Actioni contrariam semper et aequalem esse reactionem. Im szerzej otwierają się nasze usta, tym mocniej zamykają się nasze oczy. Marika przewraca mnie na wznak i schodzi pocałunkami w okolice splotu słonecznego, plexus solaris, a następnie pieszczotami warg i języka przenosi się do mojego lewego ramienia i przesuwa się po jego wewnętrznej stronie aż do samego nadgarstka. Naciskając swą prawą dłonią na wnętrze mojej lewej, przytwierdza ją do powierzchni łóżka. Podnosi głowę i znów przyciska swe usta w okolice plexus solaris i daje tę samą pieszczotę wnętrzu mojego prawego ramienia, przytwierdzając na końcu do łóżka naciskiem swojej lewej dłoni moją prawą. Po raz trzeci wraca ustami do plexus solaris i wędruje nimi w dół mojego ciała. Leżę z szeroko rozłożonymi rękami, a ona kończy to misterium krzyża, stawiając go w pozycji wertykalnej i przyjmując do ust jego hostię.