piątek, 26 sierpnia 2016

Aby znaleźć początek powieści, wejdź w archiwum bloga (kolumna obok >
w prawym górnym rogu) i znajdź rozdział I, a następnie II - V.


 Gdy zobaczysz zakładkę "Archiwum bloga",  spójrz nieco niżej, będzie tam napis "2015(4)". Trzeba kliknąć na trójkącik przed napisem. Rozwiną się dwa miesiące: "sierpnia" i "maja". Kliknij na "maja" i już masz początek.


VI

- Ale ostatnio się rozgadałam – mówi Marika podczas następnego spotkania, gdy wreszcie ze spokojem wtulamy się w siebie po osiągnięciu szybkiego rozładowania. – Jeszcze nigdy nie wypowiedziałam tylu słów bez przerwy.
- Eee, chyba żartujesz – poddaję w wątpliwość to, co mówi.
- Naprawdę. Nikt ze mną nie rozmawia, tak jak ty. Wszyscy tylko mówią: „Cześć, co słychać, co robisz, dokąd idziesz, jak ci się podobał film?” I odpowiadają: „Wszystko w porządku, idę na zakupy, świetny był”.
- A jak się spotykacie w jakimś większym gronie?
- To trochę świrujemy, śmiejemy się, niektórzy opowiadają dowcipy, ale to nie są rozmowy.
- Ty też opowiadasz dowcipy?
- Ja? – pyta Marika podnosząc wysoko brwi. I lekko kręcąc głową odpowiada: - Nie.
-A ze mną lubisz rozmawiać?
Marika spogląda mi w oczy z czułością, lekko napręża policzki w wyrażającym ufność uśmiechu i mówi:
- Bardzo.
Przytula głowę do mojej piersi i szepce tak, że czuję na swojej skórze tchnienie jej ust.
- Czuję się przy tobie taka bezpieczna. Nie obawiam się niczego, niczego się nie wstydzę.
- To dobrze, kochana owieczko. Przytul się mocniej. Okryję nas kołdrą, żebyś nie zmarzła.
- Jesteś taki opiekuńczy. Na pewno byłeś świetnym ojcem.
- Nie do końca, choć rzeczywiście, przez dwadzieścia lat byłem tatusiem i byłem bardzo szczęśliwy z tego powodu. Ale do dziś nie mogę sobie wybaczyć jednej rzeczy. Lubiłem bawić się z dziećmi w odkrywanie świata. Podnosiliśmy kamienie, żeby zobaczyć, co jest pod spodem, w lesie rozgarnialiśmy krzaki, żeby sprawdzić, czy coś się w nich nie kryje. Gdy wybieraliśmy się samochodem w dłuższą trasę, którą już znaliśmy, ja szukałem jakichś skrótów małymi drogami, żeby zobaczyć, dokąd nas zaprowadzą, gdy skręcimy w bok od szosy głównej. Zawsze znajdowaliśmy coś ciekawego, ale najbardziej się cieszyliśmy, gdy zabrnąłem w jakąś ślepą uliczkę, kończącą się wjazdem do chłopskiego gospodarstwa z kupą gnoju na podwórzu. Dzieci się ze mnie śmiały: „Tatuś-odkrywca, dzisiaj odkrył kupę gnoju”. Lubiliśmy te nasze włóczęgi. Najpierw po kraju, potem trochę po świecie. Nie było w nich chwili nudy. Nawet gdy przemierzaliśmy jakąś trasę przez kilka godzin. Lubiliśmy grać w „Kto to jest”. Po kolei jedno z nas wymyślało jakąś postać, a reszta zgadywała, zadając pytania, na które odpowiadało się tylko „tak” lub „nie”. Tak się w tym wyspecjalizowaliśmy, że wystarczało nam kilka pytań, by odgadnąć o kogo chodzi, nawet jeśli to były najbardziej absurdalne pomysły, na przykład, rowerzysta, którego właśnie minęliśmy albo osiołek, na którym Maryja z Dzieciątkiem i Józefem uszli do Egiptu przed prześladowaniami Heroda. Każdy z nas zabierał ze sobą zestaw kaset, których słuchaliśmy po kolei. I nie było żadnego marudzenia. Jak jazz, to jazz, jak Michael Jackson, to Michael Jackson, jak ballady, to ballady. Przeszliśmy razem wszystkie nasze góry ze wschodu na zachód i z powrotem. Przynajmniej tydzień albo dwa każdego lata z moimi przyjaciółmi i ich dziećmi spędzaliśmy na żaglach i na kajakach. Lubiłem to najbardziej, bo to była najlepsza szkoła dla małych dzieci. Uczyły się obowiązku, ostrożności, pracy, przewidywania, zasad bezpieczeństwa. No i niezapomniane noce w środku lasu, przy ognisku, z opowieściami i piosenkami. Często sen na karimacie pod rozgwieżdżonym niebem, liczenie meteorów. Gdyby nie te nasze wyjazdy, one, mieszkając w mieście, nie znałyby smaku deszczu i wiatru, śniegu i mrozu. Nie wiedziałyby, jak rozgwieżdżone może być niebo. Nie wiedziałyby, kiedy księżyc się cofa, a kiedy dopełnia. Gdy miały dwanaście lat, mówiły płynnie trzema językami, a gdy czternaście - miały patenty żeglarskie, jeździły konno, na nartach – super, coś tam potrafiły zagrać na pianinie i na gitarze, ale żadne z nich nie potrafiło jeździć na rowerze. Przeze mnie. Próbowałem je nauczyć, gdy miały cztery lata czy pięć, ale im nie wychłodziło. Złościłem się na nie tak, że oboje się zrazili tak bardzo, że przez całe lata nie dawali się namówić, by wsiąść na rower. Strasznie mnie to martwiło, że takie duże dzieci, które wszystko potrafią, nie potrafią jeździć na rowerze i wyrzucałem sobie, że to przeze mnie. Ale gdy miały pojechać na obóz survivalowy, przełamały się. Nie chciały, żeby inne dzieci się z nich śmiały i nauczyły się. W jeden dzień. Odetchnąłem z ulgą, ale ten rower ciążył mi przez całe lata. A ty potrafiłaś jeździć na rowerze jako dziecko?
- Tak - uśmiecha się Marika. - Dostałam na pierwszą komunię piękny rower od chrzestnego. Nawet nim jeździłam przez miesiąc.
- Czemu tylko przez miesiąc?
- Przebiłam oponę. I nie miał mi kto naprawić.
- No, a tata?
- Ciągle zapominał kupić łatki i klej.
- A mama go nie mogła przycisnąć?
- Mama mówiła, że ze mną są ciągle jakieś kłopoty, chociaż nie było żadnych. A jak już się jakiś pojawił naprawdę, to mówiła, że ze mną nie ma żadnych kłopotów.
- A babcia?
- Wybacz, babcia nie naprawiała rowerów. Naprawił mi go tata mojego kolegi w następnym roku. Gdy zauważył, że nie jeżdżę, spytał, dlaczego. Wziął bez pytania mój rower, który stał w wózkowni i oddał mi go po godzinie. „Dziura zaklejona, koła napompowane, łańcuch nasmarowany, możesz śmigać” – powiedział.
- Miły pan.
- Tak, mieszkał dwa piętra pod nami. Jego syn chodził ze mną do klasy. Tak samo nieśmiały jak ja, ale gdy jego tata oddawał mi naprawiony rower, on stał obok niego dumny jak paw i wyprężony jak struna. Bardzo się ośmielił. Potem często podbiegał do mnie, ściągał mi z włosów frotkę i uciekał. Następnego dnia znajdowałam ją założoną na klamkę od naszego mieszkania. Ja niby się na to złościłam, ale w głębi duszy cieszyłam się, że ktoś się do mnie zbliżył, że coś się koło mnie dzieje. Do dziś jego tata, kiedy mnie spotyka, gdy przychodzę odwiedzić moich rodziców, zagaduje mnie i mówi: „Marika, jaka ty jesteś piękna. Tyle razy mówiłem swojemu Danielowi, żeby się koło ciebie zakręcił, a on przegapił taką okazję”.
Poprawiam ułożenie mojej owieczki w objęciach i całuję ją w czubek głowy.
- Gdzie spędzasz Święta? – pyta mnie Marika.
- W cyrku, jak co roku – odpowiadam jej z figlarnym uśmiechem.
Marika zwraca twarz ku mojej i odpowiada mi swoim rozbrajającym uśmiechem:
- Znów te twoje tajemnicze żarty.
- Nie, żadna tajemnica. Co roku urządzamy cyrk bożonarodzeniowy, Christmas Circus. My wszyscy bardzo lubimy tradycję. Walentynki, urodziny, malowanie jajek na Wielkanoc, śmigus-dyngus, odwiedzanie grobów na Zaduszki, prezenty na Mikołaja, no i cały ten cyrk na Gwiazdkę. Ja rozwieszam lampki na drzewach przed domem i ustawiam w salonie 3-metrową choinkę. Kiedyś ozdabiałem lampkami wszystkie okna i balustrady balkonów. Miałem cały grudzień roboty, w każdy weekend, ale dałem sobie spokój, drugi raz już tego nie zrobiłem, znudziło mi się. Z choinką zresztą też. Mówię dzieciom, że już chyba wyrosły z choinki, że może nam wystarczy stroik z kilku gałązek, a one na to: „Tato, wygłupiasz się? Ma być choinka”. „To może w tym roku kupimy taką malutką, w doniczce?” - pytam, a one na to: „Nie żartuj, ma być do sufitu, jak zawsze, z tysiącem lampek”. I, oczywiście, tatuś musi to zrobić.
Widzę, jak Marika się słodko uśmiecha. Oczywiście, jest po ich stronie.
- Mamy wielki salon. To właściwie jedno wielkie studio, wysokie na dwa piętra, mnóstwo przestrzeni, jak w jakimś lofcie. Mamy gdzie się pomieścić, więc od lat wszystkie większe imprezy rodzinne organizujemy u nas. Na Wigilię przychodzi do nas ze dwadzieścia osób. Nie tylko najbliższa rodzina. Starsza generacja powoli się wykrusza, więc zapraszamy tych, co zostają sami. Czasem przyjedzie ktoś z przyjaciół naszych dzieci, kto nie udaje się do domu, bo ma za daleko: do Ameryki, Japonii czy Australii. Przygląda się wtedy ze zdziwieniem tym wszystkim naszym dziwnym zwyczajom, bo oczywiście musi być sianko pod obrusem, łuska z karpia pod talerzem, dwanaście potraw, kompot z suszonych owoców, uszka, pierogi itd. I wszystko robione własnoręcznie w domu.
- Na dwadzieścia osób, to musicie mieć naprawdę dużo pracy.
- Nie jest tak źle, każdy bierze coś na siebie i przynosi jedną gotową potrawę: pierogi, uszka, karpia, kluski z makiem. No i mamy dużo młodzieży, więc miło popatrzeć, jak śmigają przy stole, obsługując dziadków. Dziewczyny i chłopaki. A potem śpiewamy kolędy. Dzieci grają na pianinie, a reszta śpiewa. Oczywiście, znamy tylko pierwsze zwrotki, ale każdy może dostać śpiewnik ze słowami, jeśli potrzebuje. Nawet goście z zagranicy próbują z nami śpiewać, choć nie rozumieją słów. Ale każdy i tak dostaje swoją szansę, bo na koniec śpiewamy Cichą Noc we wszystkich językach, jakie znamy: po naszemu, po angielsku, niemiecku, francusku, hiszpańsku, rosyjsku.
- To musi niesamowicie brzmieć.
- Tak, lubimy to bardzo. Po naszemu śpiewają prawie wszyscy, po angielsku tylko połowa, po niemiecku trzy lub cztery osoby, po francusku i hiszpańsku – też dwie lub trzy. Najfajniejsza jest ostatnia zwrotka, którą śpiewamy wszyscy, każdy w języku, jaki zna. No a potem prezenty. Do znudzenia, bo pod choinką leży ich cała góra. Na szczęście nie każdy kupuje każdemu, bo inaczej byłoby dwadzieścia do kwadratu.
Patrzę na Marikę. Uśmiecha się. Moja uczennica chyba wie, jak to obliczyć, ale nie zgłasza się do odpowiedzi.
- Magiczna atmosfera.
- Dobrze mówisz, bo na pewno nie religijna. Kiedyś nawet ksiądz nam to wytknął z ambony: „Najbardziej oświetlony dom w okolicy, a do kościoła nie chodzą i księdza po kolędzie nie przyjmują! Czy na tym ma polegać świętowanie narodzenia Chrystusa?”
- Naprawdę tak powiedział?
- Tak.
- A wy rzeczywiście nie chodzicie do kościoła?
- Chodzą tylko dziadkowie, a z następnych generacji chyba nikt nie jest wierzący. Zastanawialiśmy się, co odpowiedzieć księdzu. Uznaliśmy, że, rzeczywiście, nie świętujemy Bożego Narodzenia, tylko Gwiazdkę, ale dziś bym się z tym nie zgodził. Czy w tych oświetlonych miastach, wystrojonych w gwiazdki, choinki i Mikołaje sklepach, choinkach w ogródkach z kolorowymi światełkami, jarmarkach z piernikami i grzanym winem naprawdę nie ma nic z narodzenia Jezusa? Czy to jest naprawdę pusty rytuał? Bezmyślny, dziecięcy zachwyt tymi wszystkimi świecidełkami? Myślę… że nie. Myślę, że mimo wszystko, ludzie zjeżdżając się do siebie na Święta, ciesząc się ze spotkania z najbliższymi i sprawiając sobie przyjemność z obdarowywania się prezentami, świętują coś ważnego: nadzieję na wybawienie człowieka, na wyzwolenie. Wyzwolenie, dzięki któremu każdy z nas posiada swoją godność. Komuniści chcieli to przekreślić i określić, że momentem prawdziwego wyzwolenia był wybuch Rewolucji Październikowej, a rewolucjoniści francuscy - że zburzenie Bastylii. Jedni i drudzy ustanowili nowe, własne święta, a nawet nowy kalendarz. Amerykanie też mają swoje święta początku, które świętują z nie mniejszą pompą niż Boże Narodzenie. I inne narody też. To wszystko ważne wydarzenia, ale przecież ich źródłem była nauka Jezusa o miłości. To dzięki niej każdy z nas, nawet najbiedniejszy biedak i największy nieszczęśnik na dnie upodlenia ma prawo i odwagę dopominać się o swoją ludzką godność. Dlatego ja nie świętuję Gwiazdki, tylko Boże Narodzenie i protestuję gdy „prawdziwi chrześcijanie”: katolicy, protestanci, prawosławni odmawiają mi prawa do dziedzictwa Pisma Świętego i próbują je zawłaszczyć tylko dla siebie. Oni są gotowi pozabijać się nawzajem za swoje racje. Zabijać w imię Jezusa. To przecież absurd, sprzeczność sama w sobie.
- Ty chyba też masz w sobie sporo sprzeczności – mówi Marika i przygląda mi się z uwagą.
- Oczywiście, zdaję sobie z tego sprawę. Jestem niewierzącym chrześcijaninem. Chociaż ja nie widzę w tym żadnej sprzeczności. A jak ty spędzasz Święta?
- Idziemy do rodziny Łukasza, do mojej też, chociaż chyba nie powinniśmy.
- Czemu?
- Matka powiedziała do mnie: „Są Święta. Adres znasz. Jeśli chcesz, możesz nas odwiedzić”.
- Miłe zaproszenie.
- Właśnie. I co mam z tym zrobić? Obrazić się?
- Nie. To byłoby najgorsze. A Sylwester?
- Wyjeżdżamy do znajomych na wieś. Właśnie jutro się z nimi spotykamy, żeby ustalić szczegóły.


- I jak się udał świąteczny cyrk? – pyta mnie Marika podczas następnego spotkania.
- Świetnie. Doszły nam trzy nowe języki do Silent Night. Po walijsku, w esperanto i po arabsku, bo przyjechała do nas mama przyjaciela mojej córki, która pochodzi z Walii i zna esperanto, a syn w tym roku zaczął się uczyć arabskiego. A jak u ciebie?
- Niespecjalnie. Moja rodzina się mnie czepiała. Zostawiłam ich i poszłam odwiedzić sąsiadów. Ja się u nich lepiej czuję niż we własnym domu.
- Rodziców Daniela?
- Tak – odpowiada mi Marika z wyrazem zaufania na twarzy.
- A Daniel też był?
- No taak – Marika potwierdza z niewinnym uśmiechem. – Idę z nim na Sylwestra. Jego znajomi organizują u siebie imprezę.
- A co z wyjazdem? – pytam ją z surowym wzrokiem.
- Nic. Łukasz wyjeżdża sam. Pokłóciliśmy się.
- Niedobrze. Nie cieszy mnie to, a martwi.
- Nie, Jerzy, nie martw się o mnie. Tak jest dobrze. Musimy to zakończyć.
- Martwię się o ciebie, owieczko. Twoja łódeczka taka maleńka, a ocean życia ogromny. Dokąd ty się wybierasz, mała dziewczynko? Sama w świat?
- Jerzy, tylko ty jeden myślisz o mnie jak o małej dziewczynce, a ja nią już od dawna nie jestem. Jestem dorosłą kobietą, jestem mamą.
- Z tym większą troską myślę o tobie.

- Naprawdę nie musisz się o mnie martwić - Marika głaszcze mnie wnętrzem dłoni po policzku. Ja się o nią martwię, a ona mnie pociesza, żebym się o nią nie martwił.