http://www.opowi.pl/katalog
I
I
Nieraz na ulicy wpadnie mi w oko jakaś dziewczyna. Zachwycam
się jej sylwetką, nogami, twarzą, ubiorem albo sposobem poruszania się. Dziś
też przytrafiło mi się coś takiego. Długo wpatrywałem się, jak szybkim, drobnym
krokiem szła przez miasto nieduża, szczupła dziewczyna w ciemnoszarych botkach
na nogach i wytartych dżinsach, ciasno opinających jej jędrną pupę. Miała na
sobie kusą skórzaną kurtkę i zabawną futrzaną czapkę z klapkami na uszy, która
całkowicie zasłaniała jej włosy, ale za to cudownie eksponowała jej piękną
twarz. Oddalała się ode mnie, więc nie mogłem widzieć jej twarzy, ale nie
musiałem jej widzieć, by wiedzieć, jaka jest piękna. Gdyby ujrzał ją Leonardo
da Vinci, na pewno by wpadł na pomysł, by narysować jakąś swoją wersję facies ad circulum. Najpierw by umieścił
całą jej głowę w prostokącie, którego krawędzie stykałyby się z uszami, górną
linią włosów i brodą. a samą twarz - w owalu, odcinającym od niej uszy i włosy,
którego dolna antypoda stykałaby się z dolną krawędzią prostokąta. A potem by
odmierzył jedną trzecią wysokości owalu na czoło, która wypadłaby dokładnie w
punkcie między jej oczami, w którym zaczyna wznosić się nos. Na pewno z tego
punktu poprowadziłby tuż nad brwiami lekko ukośne linie, które przecinałyby
prostokąt, w którym została umieszczona cała głowa, dokładnie w dwóch trzecich
jego wysokości. Dokonując następnych pomiarów, stwierdziłby, że środek owalu
wypada dokładnie w połowie wysokości jej nosa, a górna krawędź jej ust -
dokładnie w jednej czwartej wysokości owalu. Na pewno taki rysunek głowy i
twarzy kobiety, wrysowanych w prostokąt i elipsę, poprzecinanych liniami,
pokazującymi ich proporcje, uchodziłby za wzór dla wyrażenia ideału kobiecej
urody, podobnie jak jego homo ad circulum
uchodzi za wzór ukazujący idealne proporcje sylwetki mężczyzny.
Znam tę twarz. Ja też zeskanowałem ją do swej pamięci, ale nie
matematycznie. Zapamiętałem coś innego niż te idealne proporcje. Kiedy na nią
patrzę, widzę najpierw błysk jej szmaragdowych źrenic, umieszczonych w
łódeczkach jej kocich oczu, których wewnętrzne wierzchołki lekko opadają ku
dołowi, a zewnętrzne - lekko unoszą się ku górze, przyozdobionych długimi,
czarnymi, zawijającymi się na zewnątrz rzęsami. Nad oczami widzę rysunek jej
czarnych brwi – dwie grube czarne kreski namalowane dwoma śmiałymi
pociągnięciami pędzla przez jakiegoś nieznanego mistrza japońskiej kaligrafii.
Wiem, że te oczy zwykle patrzą nieco w górę, jak u kogoś, kto spogląda sponad
okularów. Może dlatego, że dziewczyna jest niewysoka i rozmawiając z na ogół
wyższymi od siebie osobami, by spojrzeć im w oczy, musiałaby nieco unieść
głowę. Ale jej głowa podczas rozmowy pozostaje zwykle nieruchoma, za to ona
wyraźnie unosi sam wzrok. Widzę też jej nieskrywane poniżej czubka nosa
dziurki, radośnie pokazujące się światu. I jej usta, które również dwoma
zdecydowanymi pociągnięciami pędzla namalował ten sam mistrz japońskiej
kaligrafii, tyle tylko, że nie czarną, lecz czerwoną kreską. Ale najbardziej kocham
jej piegi, które słońce szczodrze wypaliło na jej twarzy. Te piegi są zwykle
zamaskowane pod warstwą pudru, ale ja je mogę zobaczyć przy okazji każdego
naszego spotkania, ponieważ puder wyciera się przy naszych namiętnych
pocałunkach. Gdy pierwszym razem zachwyciłem się jej cudnymi piegami, ona z
lekkim zawstydzeniem odpowiedziała mi, że wiedząc, że im się przyglądam, czuje
się naga. Tak, znam te piegi i znam tę twarz. Zapamiętałem ją tak dobrze, bo to
twarz mojej dziewczyny, która właśnie przed chwilą wysiadła z mojego samochodu.
Wiedziałem, że pod kurtką ma czerwoną koronkową bluzkę, przez
którą prześwituje czarny stanik, dobrany do jej czarnych koronkowych majtek.
Oczywiście, na ulicy nikt tego nie widział, ale ja to wiedziałem, ponieważ
ranek i przedpołudnie spędziliśmy razem w małym podmiejskim hoteliku, gdzie
rozbierając ją mogłem zobaczyć nie tylko to, co ma na sobie, ale także i to, co
nosi pod spodem.
Ujęło mnie, jak z chodnika wchodzi na jezdnię. Mężczyzna,
kiedy ma do pokonania przeszkodę w postaci krawężnika lub kałuży, zwykle
napręża się od stóp do głów, wypina przed siebie tors i ramiona, wybija się
tylną nogą i wyrzuca za nimi swoje ciało. Dziewczyny, kobiety – a przynajmniej
wiele z nich - robią to inaczej, lekko przysiadając przed przeszkodą, wysuwając
nogę i dopiero za nią wysyłając biodra i resztę ciała. Podobne dygnięcie
zauważyłem u niej. Zbliżywszy się do krawężnika, szybko dostawiła prawą stopę
do lewej, lekko obniżyła biodra i zdecydowanie weszła na jezdnię lewą nogą,
zupełnie jak tanguero, który zmienia nogę właśnie w ten, niewyczuwalny dla
partnerki, sposób. Wiem coś o tym, bo sam tańczę tango.
Chciałbym i ją nauczyć tanga, pokazać jej jak subtelny to
taniec. Marika - tak ma na imię - mówi, że najbardziej lubi pieszczoty
delikatne jak muśnięcie motyla. Obdarza mnie nimi i sama ich ode mnie oczekuje.
Patrząc na tango, na jego zdecydowane figury, gdy na przykład partner prowadzi
partnerkę do ocho atras i ona porusza
się po parkiecie na planie ósemki, zdecydowanie wysuwając nogi w ruchu
kroczącym do tyłu, jakby się przed nim zapierała, albo na boleo, gdy tancerz, wprowadzając ciało partnerki w rotację, a
następnie je blokując, powoduje wyrzucenie jej nogi do przodu lub do tyłu, czy
też na sakadę, gdy mężczyzna wchodzi
w miejsce partnerki wykonując zdecydowany krok pomiędzy jej uda i wyrzuca jej
nogę na bok, można mieć wrażenie, że tango to taniec bardzo agresywny, taniec
argentyńskich machos, manifestujących
swą dominację w stosunku do kobiet. Ale w takiej opinii nie ma nic bardziej
błędnego. Tango to taniec niezwykle delikatny, opierający się na subtelnej
komunikacji pomiędzy partnerami. Oczywiście że mężczyzna w nim prowadzi, a
kobieta za nim podąża, ale w żadnym ruchu on jej nie przestawia, nie pociąga
ani nie popycha. Nie każe jej wykonywać żadnych figur. On ją tylko do nich
subtelnie zaprasza. Prawdziwy mistrz tanga właściwie ledwo dotyka partnerki.
Łączy ich coś na wzór poduszki magnetycznej. Może właśnie to jest to, o czym
mówi Marika: dotyk motyla. Tango wielu ludziom wydaje się tańcem modliszki albo
jadowitego pająka, ale to nieprawda. Tango to taniec motyla. Chciałbym to
pokazać Marice. Ona pewnie nie wie, że tango to taniec motyla. Wielu rzeczy nie
wie.
Nieraz nie mogę się nadziwić, jak wiedza, którą łapie się z
powietrza, nie stała się w ogóle jej udziałem. Marika mówi mi, że często czuje
się zawstydzona, nie znając słów, których ja używam, albo nie wiedząc, co mi
odpowiedzieć, jak skomentować to, co mówię. Muszę jej wyjaśniać, co znaczą
słowa: krezus, hedonizm albo poliamoria. Hasła: czarodziejska góra, sto lat
samotności, czekanie na Godota czy nawet monologi waginy nic jej nie mówią.
Marika nie odebrała dobrej edukacji i niewiele czytała. Towarzyszami jej
dzieciństwa nie byli ani Kubuś Puchatek, ani Miś Paddington. Ani Alicja w
Krainie Czarów, ani Ania z Zielonego Wzgórza. Mówi, że jej rodzice nigdy nie
dojrzeli do rodzicielstwa, dlatego wychowywała ją babcia. Szkoły, do których
chodziła, to nie były szkoły, w których wszyscy ciężko pracują, by osiągnąć
jasno wytyczony cel: studia na prawie, ekonomii czy medycynie. Raczej dryfowała
z całym otoczeniem swoich znajomych ku łatwemu życiu z rozrywkami, imprezami i
przyjemnościami, polegającymi na niewyszukanej konsumpcji smaków, dźwięków i
obrazów, a może i jakichś delirycznych substancji, nie przejmując się, co
będzie robić jako dorosła, aż ją zniosło do zawodówki, w której niczego nie
uczyli i niczego nie wymagali. Potem próbowała nadrobić zaległości i zrobić
maturę w szkole wieczorowej, ale w szkole wieczorowej znów niewielu ciężko pracuje,
by osiągnąć jasno wytyczony cel. Nawet jeśli niektórzy go mają, to na pewno nie
są nim studia prawnicze, menedżerskie albo medyczne. Marika zdała wszystkie
egzaminy z wyjątkiem matematyki, której przecież „zawsze będzie mogła się
nauczyć”. Tak przynajmniej mówi. Póki co, studiuje kosmetologię, choć ostatnio
zawiesiła studia, „bo brakuje jej czasu”. Planuje w przyszłości otworzyć własny
gabinet. Mówi, że ma do tego smykałkę i zainteresowanie. Najbardziej ją pociąga
tworzenie sztucznych wizerunków za pomocą makijażu, który może zmienić
człowieka nie do poznania. „Lubię to – mówi. – Malując się i pozując do
zdjęcia, mogę być, kim zechcę”. I chyba też chciałaby to potrafić. Stawać się
tym, kim by chciała. Może właśnie dlatego najbardziej lubi poradniki z
psychologii społecznej, o których mi powiedziała, gdy ją zapytałem, co czyta. Potęga podświadomości i temu podobne
proste recepty na szczęście i powodzenie w życiu. Powiedziała mi, że pracuje
jako fotomodelka, prezentując głównie biżuterię i galanterię albo grając w
dziwnych klipach na zlecenie, gdy zamawiający chce dostać filmik z chichotem
dziewczyny łaskotanej w stopy lub pod pachami albo z jej piskiem spod zimnego
prysznica. Nawet mi przysłała kilka próbek ze swoimi zdjęciami i podobnymi
filmikami. Dłonie lub stopy w kolorowych wełnianych rękawiczkach bez palców.
Film z głośnym chichotem w tle lekko drgających stóp, łaskotanych co chwila
piórkiem lub palcem. Jednak na pierwszym zdjęciu, które mi przysłała, chyba
chciała być dziwką. Pozuje na nim w czarnym gorsecie ze złotą lamówką i w
czarnych pończochach w siateczkę. Zdecydowanie wpatruje się w obiektyw sponad
słonecznych okularów. Gdy powiększyłem zdjęcie, zobaczyłem za okularami femme fatale z demonicznym
czarno-srebrnym makijażem, wpatrującą się we mnie wzrokiem pełnym pogardy,
jakby mówiła: „Wchodzisz w to, chłopcze? Zastanów się, bo mogę zrobić z tobą
wszystko, co zechcę”. To zdjęcie przysłała mi w odpowiedzi na moją odpowiedź na
jej anons w eamore.com. Gdy wyraziłem
swoje zaintrygowanie, ona mi odpowiedziała:
- Pozowanie do zdjęć to zupełnie inny świat, w którym mogę
być, kim chcę. Raz sobą, raz aniołem, raz wcieleniem diabła. Ale na ogół w
kontaktach z ludźmi jestem bardzo ostrożna i nieśmiała.
- Nieśmiałość? – odpisałem. - Trudno w to uwierzyć, bo
sprawiasz wrażenie dziewczyny, która już z niejednego pieca chleb jadła.
A ona na to:
- Nie wiem jak to odebrać :/.
- Tak zinterpretowałem twoje zdjęcie w kabaretkach: O,
dziewczyna niezwykle swobodna seksualnie, która miała sporo erotycznych
doświadczeń. Nie zgadza się? To tylko zabawa i mistyfikacja?
- Źle mnie odebrałeś i przykro mi z tego powodu, ale masz
prawo. Nie miałam wielu erotycznych doświadczeń i chciałabym ci udowodnić, że
nie jest tak, jak sobie pomyślałeś. Nie jestem złą, zepsutą dziewczyną.
- Ani przez moment nie pomyślałem, że jesteś zła, nawet jeśli
byś była nienasyconą nimfomanką, doświadczoną kurtyzaną czy łatwą dziewczyną. A
może i nawet byłyby to atuty? Złem w tych relacjach byłby dla mnie cynizm,
pogarda, przedmiotowe traktowanie drugiego człowieka.
- Pięknie ujęte, ale odpowiem ci wprost: Nigdy nie byłam
nimfomanką, kurtyzaną ani łatwą dziewczyną. Na decyzję o takim układzie
poświęciłam dużo czasu. Mam nadzieję, że ta znajomość będzie głęboka również
dla duszy, a nie tylko dla uciech fizycznych. Jak napisałam w ogłoszeniu,
interesuje mnie przyjaźń i podtrzymanie znajomości. Nie chcę traktować tego
przedmiotowo, chcę cię poznać, polubić i być częścią świata, do którego z
chęcią będziesz chciał wracać.
- Aż mi się nie chce wierzyć, że aż tak dobrze możemy się
rozumieć. Ja też długo szukałem takiego kontaktu – odpisałem.
Tak, Marika spotyka się ze mną za pieniądze. Ale,
rzeczywiście, nie jest dziwką ani femme
fatale. Chyba powinienem być dumny, że spośród kilkudziesięciu mężczyzn,
którzy odpowiedzieli na jej anons, wybrała właśnie mnie.
- Bo wydawałeś mi się najciekawszym z nich wszystkich –
napisała. - I najbardziej godnym zaufania. Tylko ty napisałeś, że chcesz
otoczyć mnie troską. „Cieszyłbym się, gdybym mógł otoczyć cię opieką i czułością.
W zamian oczekiwałbym tego samego”. Tak było? – cytuje moją odpowiedź na jej
anons.
To dlatego tak się do mnie tuli? Dlatego z taką ufnością
patrzy mi w oczy? Dlatego obsypuje mnie deszczem czułych pocałunków? W żadnym
calu nie zachowuje się jak dziwka. Wyczułem to już podczas pierwszego
spotkania, a podczas drugiego przekonałem się na pewno i wiedziałem nawet, jak
to nazwać. Takiej czułości pocałunków i pieszczot, jakimi mnie obdarzyła,
doświadczyłem do tej pory jedynie od kobiet, które mnie kochały. Każda z nich
przekazywała to w inny sposób, ale żadna – tak subtelnie. Może dlatego, że one
kochały się ze mną naprawdę, podniecając się i zmierzając w szale uniesień do
szczytu własnej rozkoszy? Ja też potrafię dać Marice rozkosz, ale muszę nad nią
popracować metodycznie. Może więc to nie jest rozkosz, a tylko - rozładowanie?
„Zaspokojenie” – mówi mi Marika. Autentyczna czułość jej dotyku, pieszczot,
pocałunków, spojrzenia stoi w tak oczywistej sprzeczności z naszym układem –
sponsorskim – że już na pierwszym spotkaniu cisnęło mi się na usta pytanie,
dlaczego to robi. Dlaczego uprawia seks za pieniądze? Ale nie chciałem wydać
się jej moralizującym klientem, który próbuje sprowadzić zepsutą dziewczynę na
właściwą drogę i tylko spytałem oględnie, skąd pomysł na takie spotkania.
Odpowiedziała mi, że po prostu chciała spróbować takiego doświadczenia. Chyba
wiem, co miała na myśli, bo opowiadała mi też i o próbach innych doświadczeń na
tym polu. Na przykład, seks z kobietą. W sumie z kobietami, bo znalazła ich już
kilka. Internet jest świetnym wynalazkiem do tego rodzaju poszukiwań. Niełatwo
jest znaleźć odpowiedniego partnera lub odpowiednią partnerkę w swoim
środowisku, jeśli nie chce się ujawniać pewnych skłonności. Zawsze istnieje
niebezpieczeństwo niezamierzonej kompromitacji, która może skomplikować relacje
ze znajomymi. A w necie? Piszesz: Chciałabym spróbować seksu z inną dziewczyną
- i już po paru godzinach masz kilka kandydatek. Albo: Młoda dziewczyna zaprzyjaźni
się ze starszym panem - i od razu zgłasza się kilkudziesięciu.
Oddała mi się cała? Nie. Nie, bo to niemożliwe w jej
przypadku. By oddać się w całości, trzeba w całości się otworzyć, a to u niej
chyba niemożliwe. Nie w tym sensie, że skrywa w sobie jakieś tajemnice, których
nie chciałaby ujawnić, lecz raczej w tym, że jest monadą. A monady – wiadomo -
są bez okien. Nie można w nie zajrzeć ani ich prześwietlić. Monady nie
promieniują całym swoim światłem. Raczej przesącza się przez nie tyle światła,
ile można zobaczyć w ciemnym korytarzu, gdy wydobywa się spod drzwi jakiegoś
zamkniętego i oświetlonego wewnątrz pomieszczenia. Nie można więc ich zobaczyć,
a tylko stwierdzić, że świecą.
Marika pragnie pieszczot delikatnych jak muśnięcie motyla.
Przez cały czas pozostaje opanowana w swej delikatności. To ona nadaje ton i
tempo naszym pieszczotom. I robi to bez słów. Podczas pierwszego naszego
spotkania cierpliwie uprzystępniała mi swoje ciało, jak gdyby badając moje
potrzeby i upodobania, ale na początku drugiego - zdecydowanie przewróciła mnie
na plecy i obsypała deszczem pocałunków i lawiną pieszczot swojego języka. Nie,
nie. Nie deszczem, nie lawiną. Śniegiem, puchem, mgłą… Sam już nie wiem: manną.
Uczę się jej niemego kodu, gdy kieruje czepigą mego przedramienia, kiedy lemiesz
mojej dłoni zgłębia istotę jej rzeczy samej w miejscu, gdzie różany jej ogród
się szerzy. Wystarczy muśnięcie jej palców, bym zrozumiał: wzgórek łonowy,
pachwina, wargi, pochwa, łechtaczka. Mons
pubis, inguine, labia majora, labia minora, vagina, clitoris. Wolniej, nie
tak głęboko, stop! Tak, taak, taak, taaaak… Non
pudet quia pudendum est.
Przeżyłem z nią kilka momentów, których nie zapomnę do końca
życia. Któregoś razu nasze pieszczoty skończyły się długim zespoleniem. Marika
leżała na wznak, a ja zawieszony nad nią swoim torsem i oparty dłońmi o materac
łóżka w powolnym rytmie delikatnie napierałem na nią i cofałem się swoimi
biodrami. Marika przez cały czas muskała mnie palcami po przegubach i
niewzruszonym wzrokiem wpatrywała się w moje oczy. To była cudna pieszczota z
jej strony. Dotyk motyla na moich przegubach. Marika wodziła palcami po moich
przegubach, a ja, wpatrując się w jej wpatrujące się we mnie oczy, nie
przestając delikatnie z nią kopulować, zacząłem szeptem powoli recytować:
- Nad łódeczką księżyc świeci, trójgraniasty groszek leci.
Czworoboczna większa mniejszą uderzyła, główką haczyk zaczepiła.
– Co to? - spytała Marika, nie przestając gładzić mnie palcami
po przegubach i nieruchomo wpatrywać się w moje oczy. - Jakiś wierszyk?
– Tak – odpowiedziałem. – W ten sposób studenci medycyny uczą
się nazw kości nadgarstka.
Marika opuściła wzrok do mojego lewego nadgarstka i zatrzymała
głaskanie wokół moich przegubów. Prawym kciukiem zaczęła gładzić wewnętrzną
powierzchnię przegubu mojej lewej ręki, a pozostałymi czterema palcami –
zewnętrzną. Zatrzymała ruch czterech palców, wsparła się nimi na zewnętrznej
krawędzi mojej ręki, a kciukiem wyczuła końcówkę kości promieniowej i zaczęła
nim ją obwodzić z lekkim naciskiem.
-Processus styloides
radii – powiedziałem. – Wyrostek rylcowaty kości promieniowej.
Marika wróciła pytającym wzrokiem do moich oczu, a ja
wykonałem cztery delikatne ruchy frykcyjne. Nie odrywając wzroku od moich oczu
ani swoich czterech palców od zewnętrznej krawędzi mojej dłoni, przesunęła
kciukiem w dół, wciskając go w zagłębienie tuż pod przegubem.
- Os scaphoideum –
powiedziałem – łódeczka. - I wykonałem kilka następnych delikatnych i powolnych
ruchów frykcyjnych, które miały naśladować kołysanie się łódki na krótkiej
fali. Marika, z niewzruszonym wyrazem twarzy zwolniła napięcie swojego kciuka i
z lekkim naciskiem poruszyła do przodu i do tyłu środkowym palcem.
- Os lunatum -
szepnąłem tajemniczo. – Księżyc – przetłumaczyłem z uśmiechem i szeroko
otwartymi oczami i kilkoma mocniejszymi ruchami frykcyjnymi spróbowałem
wyrzeźbić w jej pochwie jego kształt w nowiu.
- Naprawdę nie jesteś lekarzem? – spytała.
- Nie. Mówiłem ci. Moja żona studiowała medycynę. Podczas
studiów uczyła się na mnie anatomii. Zapamiętałem co nieco.
Uważając, by nie oderwała swych palców od mych nadgarstków,
przesunąłem jej ręce ruchem okrężnym ponad jej głowę, spocząłem na niej całym
ciężarem swego ciała, przysunąłem swoje usta do jej ust i pocałowałem ją
delikatnie trzema cmoknięciami, a potem przywarłem mocniej, rozchylając je
ruchem swoich warg i wchodząc w nie językiem. Marika odpowiedziała na moje
cmoknięcia cmoknięciami. Na mój silniejszy nacisk na jej usta – naciskiem
swoich, a na wsunięcie języka - spleceniem z nim swojego. Znów uniosłem się nad
nią i wsparłem się dłońmi na materacu łóżka, ale teraz opierając się nad jej
głową. Ująwszy palcami prawej dłoni przegub jej lewej ręki, wyrecytowałem
ponownie z długimi przerwami:
- Łódka płynie… księżyc świeci… trójgraniasty groszek leci… Na
trapezie… trapeziku… wisi główka na haczyku - naciskając kolejno palcami na jej
os scaphoideum, os lunatum, os pisiforme,
os trapezium, os trapezoideum, os capitatum i os hamatum.
Ale dla mnie trwało to za długo, więc musiałem zmienić pozycję
i wraz z nią przewróciłem się na bok. Marika podciągnęła swoje nogi wzdłuż
mojego ciała, oparła pięty na mych ramionach i splotła stopy za moją głową.
Wpatrywała się we mnie, a ja leżałem zachwycony w kołysce jej stóp. Patrzyłem w
jej szmaragdowe oczy i podziwiałem mistrzostwo kaligrafii jej brwi i ust.
Lekkimi ruchami lędźwi przypominałem, że wciąż w niej jestem, ale gdy
zauważyłem że jej dziurki od nosa zaczynają coraz silniej się rozszerzać przy
wciąganiu powietrza, natychmiast podążyłem za falą jej oddechu, by złapać jej
rytm. Kołysałem się na jej falach przyboju, wzbierających z każdym moim ruchem
i czekałem, aż odśpiewa syreni hymn rozkoszy, docierając do brzegu, ale ona
wydała tylko krótki, tłumiony spazm ulgi jak zdjęta z haczyka i wyrzucona na
ląd ryba, która nie podejmuje już walki. Dwa nieme skurcze: plask, plask.
Leżeliśmy na brzegu, a rozkołysane morze naszych oddechów
uspokajało się i cichło. Znów wpatrywała się we mnie swym nieruchomym
spojrzeniem, a ja podziwiałem jej cudną twarz, tym razem zmąconą wyraźnymi
oznakami zmęczenia: wypieki na policzkach, spocone czoło, zmierzwione włosy,
lekko przyćmiony blask szmaragdowych źrenic w łódeczkach kocich oczu,
unoszonych na czerwonych i czarnych falach jej ust i brwi. A wszystko to w
półmroku pokoju, ledwo oświetlonego światłem przedostającym się przez szczeliny
zaciągniętych na okno zasłon. Jednak z twarzy Mariki, jakimś niepojętym cudem,
bił blask, wyraźnie ukazujący jej szczegóły, jak na obrazach Caravaggia,
jednego z pierwszych mistrzów światłocienia, który malował swe postaci spowite
– podobnie jak Marika w moich oczach (zarówno dosłownie jak i w przenośni) -
głębokim mrokiem, widziane jakby w piwnicznym oświetleniu. Ten blask bijący z
twarzy Mariki, był czymś w rodzaju lume
sacrale, którego źródło na obrazach Caravaggia pozostawało niezgłębioną
tajemnicą. Dla mnie jednak wszystko było aż nader oczywiste. Było to światło
mojego zachwytu.
Ponadto Caravaggio zdawał się mówić do Leonarda: Człowiek nie
jest taki idealny, jak ty go przedstawiałeś; nęka go zmęczenie, choroba,
cierpienie; zwycięża go śmierć. Ale czy w tym nie tkwi również jego piękno?
Takie było piękno Mariki, zmierzwione wysiłkiem naszego uniesienia i bijące z
jej twarzy w zaciemnionym pokoju hotelowym. Nigdy jej tego nie mówiłem, ale jej
zaledwie dwudziestosześcioletnie ciało nie wzbudzało we mnie czysto
estetycznego zachwytu, podobnego do tego, jaki we mnie budziło dziewicze piękno
nieródek, z ich jędrnymi piersiami, pośladkami i wymodelowanymi brzuchami,
którym zwykle mówiłem, że nie musiałbym ich dotykać, by się nimi zachwycić, bo
wystarczyłoby mi tylko na nie patrzeć. Piersi Mariki po powrocie jej figury od
krągłości matki karmiącej do elfiej smukłości nastolatki straciły swą jędrność.
I o ile tę stratę dało się jeszcze retuszować optycznie usztywniającym
stanikiem czy odpowiednim ustawieniem ciała do zdjęcia, to przy dotknięciu cała
prawda wychodziła na jaw. Pod naciskiem palców jej piersi zapadały się jak
sylwestrowe baloniki w święto Trzech Króli, do którego jeszcze nie zdążono ich
posprzątać. I choć Marika karmiła piersią tylko swą jedyną córeczkę, jej sutki
kończyły się wyciągniętymi smoczkami, jak gdyby wykarmiła nimi co najmniej
piątkę dzieci. Przebiła je kolczykami, które sprawiają wrażenie, jakby końcówki
zostały wyciągnięte specjalnie w tym celu, by ozdobić je biżuterią. Podobnie
było z łechtaczką, która nie była już wdzięcznym śliskim kamyczkiem, leżącym na
skraju uroczego jeziorka, nie perełką, którą można znaleźć po otwarciu muszli
niektórych perłopławów, jak chociażby pinctada
albina, która byłaby chyba najlepszym odpowiednikiem waginy blondynki, lecz
sterczącym z górnej części małża bisiorem, którego napletek Marika przebiła
takim samym co sutki kolczykiem z dwoma rubinowymi zakończeniami. Przydawało to
jej uroku wykwintnie podanego zagadkowego owocu morza. Ale mimo wszystko nie
oddałbym tego, noszącego już tylko ślady dawnej świetności, ciała Marki za
wszystkie razem wzięte perfekcyjne ciała trzech innych panienek, z którymi
spotykałem się w tym czasie. Ja nie kochałem i nie pożądałem ciała Mariki. Ja
kochałem ją samą.
Kołyska jej stóp pozostała ulubioną pozycją dla naszych
rozmów. Moszczę się w niej swoją głową i z odległości kilkudziesięciu
centymetrów podziwiam tak kochane przeze mnie szczegóły jej twarzy. To jest dla
mnie idealna odległość do patrzenia, ponieważ wtedy mogę widzieć je wszystkie
wyraźnie. Jestem mniej więcej dwa razy starszy od Mariki, noszę już okulary do
czytania i gdy patrzę na jej twarz z bliska, całując ją lub łowiąc jej oddech,
widzę jej szczegóły podwójnie. Jedne nakładają się na drugie, jak na portretach
Dory Maar Picassa. Rzęsy bez oczu i oczy bez rzęs. Oczy w miejscu nosa, czasem
dwa nosy i troje oczu, pomieszane czarne i czerwone kreski jej brwi i ust. Ja
się moszczę głową w kołysce jej stóp, a ona się mości swymi małymi pośladkami w
legowisku, jakie jej robię ze swych lędźwi. Leżąc głową w kolebce jej stóp,
wyciągam jedną rękę i wsuwam dłoń pod jej policzek, a drugą głaszczę jej ramię
lub ucho. Ona też czasami wyciąga swą rękę, by mnie pogłaskać po ramieniu, po
brodzie lub twarzy, ale zwykle trzyma dłonie z zaciśniętymi pięściami zsunięte
razem na klatce piersiowej, tuż pod brodą. Czasami rozplata kołyskę swych stóp
zza mej głowy i ściąga kolana do łokci, przyjmując pozycję embrionalną. Wtedy
ja obejmuję ją szeroko rękami, a ona przytula swą głowę do mojego ramienia. Mam
ją całą tak blisko. Obejmując ją szeroko rozpostartymi dłońmi – jedną za
łopatki, a drugą za wygięty pośladek, próbuję poruszyć jej całym ciałem i
umościć ją jeszcze lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej włosy,
pachnące ziołowym szamponem. Ale dziś jeszcze nie wiem, co tulę. Jej samotność
czy pustkę? Czy jakąś nienazwaną tęsknotę? Gdy ją o to pytam, ona mi odpowiada
z uśmiechem, że jest jej po prostu zimno. Że kiedy kochaliśmy się nago na
kołdrze, byliśmy aktywni, wydzielaliśmy ciepło, a teraz, leżąc bez ruchu, ona
marznie i musi się jakoś ogrzać. I zwykle składa mi czuły, delikatny pocałunek
w miejscu, gdzie akurat znajdują się jej usta. Albo na mej piersi, albo na
ramieniu, albo na dłoni. Boże! Ona całuje moje dłonie! Z zewnątrz i wewnątrz.
Dotyka ich wnętrzem lub grzbietem swojej ręki albo tylko opuszkami palców,
rozchyla moje palce i przeciąga między nimi swoje. Jak mógłbym nie kochać
kogoś, kto daje mi taką, najczulszą pieszczotę?
Któregoś razu kochaliśmy się trzeci raz pod koniec spotkania.
Zrobiło mi się wstyd z powodu mojej zachłanności, ponieważ zrozumiałem, że mimo
dość silnej erekcji nie będę w stanie osiągnąć kolejnej ejakulacji. Wycofałem
się z niej i dyskretnie poprosiłem, by pomogła mi dojść do końca. Marika w
pełnym oddaniu robiła, co mogła. Dłonią, palcami, ustami. Prącie, żołądź,
napletek, wiązadełko, moszna, jądra. Penis,
glans penis, preputium, frenulum, scrotum, testis. Cudowna pieszczota, ale
wciąż tylko na krawędzi spełnienia. Brakowało tylko jednego kroku, bym mógł –
jak lotniarz - rzucić się w przestwór i odlecieć. Postanowiłem wziąć sprawy
(dosłownie) w swoje ręce. Poprosiłem Marikę, by teraz całowała mnie w usta, a
dłonią pieściła moje scrotum i testis.
Wiedziałem, jak stymulować swój członek, by dojść do końca, ale osiągnięcie
tego po raz trzeci w ciągu trzech godzin nie było łatwe. Teraz ja sam
kilkukrotnie zbliżyłem się do krawędzi, ale gdy byłem już tuż, tuż, mechanizm
nagle się rozprzęgał. Potrzebował nie więcej siły, nie większej dynamiki, lecz
precyzyjniejszej stymulacji, dlatego w tym przypadku moja dłoń musiała się
okazać skuteczniejsza niż kochana i czuła dłoń Mariki. W końcu udało mi się
wywołać ostateczny skurcz, wyrzucający ze mnie na zewnątrz kolejne porcje
świeżej gamety. Wydałem z siebie ryk ulgi i upokorzenia. Było mi wstyd przed
Mariką, że robię to sam na jej oczach, niewrażliwy już na jej wdzięki,
pieszczoty i czułość. Ona musiała to chyba zrozumieć. Delikatnie ujęła moją
dłoń, zdjęła ją z mojego członka, podsunęła ją sobie do ust i pocałowała z
najwyższą czułością. A potem to samo zrobiła z moim najlepszym przyjacielem.
Czy można kochać kobietę za jej inteligencję, mądrość i
błyskotliwość? Wszyscy odpowiedzą, że tak. A za jej piękno, wdzięk, urodę? I tu
nikt nie zaprzeczy. Za oddanie, dobro, wierność? I tego nie można nie docenić.
A ja kocham Marikę za jej czułość. Za rodzaj czułości, jakiego nigdy nie
zaznałem od żadnej z kobiet. Ani od matki, ani od żony, ani od córki czy żadnej
z kochanek. Czułość, jakiej zaznałem w życiu, a było jej mnóstwo, była innego
rodzaju niż ta, jaką mi daje Marika. Być może, aby jej zaznać, trzeba pokonać
pewną granicę wieku. Może to właśnie miał na myśli poeta pisząc: Polały się łzy me, czyste rzęsiste, na me
dzieciństwo sielskie, anielskie, na młodość moją górną i durną, na mój wiek
męski, wiek klęski; polały się łzy me, czyste rzęsiste… Zawsze myślałem, że
ten wiersz mówi o łzach smutku, tęsknoty. A może – myślę sobie dziś – chodzi tu
o łzy wzruszenia? Kiedy masz już grubo ponad pięćdziesiąt lat, twoja stara
matka, o ile wciąż ją jeszcze masz, nie przytuli cię jak małe dziecko. Ani
twoja żona, o ile jej nie straciłeś, nie przytuli cię w odruchu czułości jak
przed laty po zapierającym dech w piersiach akcie uniesienia, gdy oboje
marzyliście, że nasienie, które właśnie złożyłeś w jej łonie, wykiełkuje i wyda
wspaniały owoc żywota waszego. Ani twoje dzieci, o ile wciąż potrafisz z nimi
rozmawiać, nie przytulą się do ciebie z taką ufnością jak dawniej. Nie wtulą się w twoje ramiona jak
pisklęta szukające schronienia pod skrzydłami kwoki. One
pewnie mają już kogoś innego do przytulania.
Jesień życia, nawet jeśli jest najbardziej pogodna, prędzej
czy później musi przynieść jakieś niedomagania: pogarszanie się wzroku, psucie
się zębów, trudności z oddawaniem lub trzymaniem moczu. Nawet jeśli jeszcze nie imają
się ciebie poważniejsze choroby, to i tak ogólna kondycja zaczyna mniej
lub bardziej szwankować. Ale starzenie się oznacza coś jeszcze. Twoje fizyczne
więzi z innymi ludźmi, nawet jeśli są twoimi najbliższymi, powoli się
rozluźniają. Nikt już nie chce cię dotykać, może z wyjątkiem wnuków, ale to też
do czasu. Chcąc nie chcąc, powoli robisz się jak stary grzyb, który aż się prosi,
by go kopnąć z odrazą.
Kiedy patrzę w lustro, wyraźnie widzę, jak czas powoli naciąga
na moją twarz maskę starości. Siwiejące włosy, coraz głębsze bruzdy zmarszczek,
nabrzmiałe powieki, worki pod oczami. Jesień nadciąga nieubłaganie, nawet jeśli
wciąż jeszcze całkiem szwarny z ciebie gość. I dobrze wiesz, że to, co ci się
może przytrafić najpiękniejszego, to babie lato. Dni już wyraźnie krótsze i
zimniejsze, ale od czasu do czasu rozświetla i ogrzewa je cudowne słońce. Woda
w jeziorach już naprawdę rześka, ale jeśli jesteś zahartowany i zostały ci
resztki dziarskości, wskoczysz do niej, by przypomnieć sobie dreszcz, jaki
ogarniał cię przed laty, gdy jako chłopiec w ciepłe dni przed Świętym Janem w
tajemnicy przed rodzicami wskakiwałeś do rzeki lub stawu, nie mogąc doczekać
się lata. Noce już chłodne, ale mimo wszystko pójdziesz za głosem romantycznych
wspomnień i znów zatęsknisz za tym, by spędzić całą noc przy ognisku w środku
lasu. A gdy usłyszysz pohukiwanie puchacza lub chichot puszczyka albo klangor przelatujących
kluczy żurawi, zdziwisz się, z jaką łatwością przywykłeś do codziennego szumu
samochodów i tykania zegara.
Marika przyniosła mi babie lato czułości. Daje mi ją w
najwyższym stopniu, gdy układam się w pozycji embrionalnej i wtulam się w jej
ramiona. Wtedy ona obejmuje mnie szeroko rękami i przytula mą głowę do swojej
piersi lub ramienia. Ona - mała lala, ja - wielki niedźwiedź. Ona – Wielka
Niedźwiedzica, ja - mały miś. Ja - Wielki Wóz z długim dyszlem, szkieletem
puszystego ogona Wielkiej Niedźwiedzicy – jej. Mam ją całą tak blisko.
Obejmując mnie szeroko rozpostartymi dłońmi – jedną za łopatki, a drugą za
wygięty pośladek, próbuje poruszyć moim całym ciałem i umościć mnie jeszcze
lepiej w swych objęciach. Uwielbiam wtedy wąchać jej skórę pachnącą ziołowym
balsamem i oddawać się bezgranicznie tej pieszczocie: metafizycznemu zespoleniu
z czymś, co ogarnia mnie całego, niepodzielonego na role, które muszę grać w
swym realnym życiu. W jej ramionach wiekuista cisza tych nieskończonych
przestrzeni, której doświadczam od zarania dorosłości, nie przeraża mnie. Nie
muszę tłumić jej poczucia, grając rolę niewzruszonego mędrca lub
nieustraszonego herosa. Rozpoznaję w Marice tę samą samotność i pustkę, która
tkwi we mnie.
Rozmowa z Mariką jest mało skomplikowana. Gdy ją o coś pytam,
odpowiada mi krótkimi zdaniami. Jeśli chcę wiedzieć więcej, sam muszę się
dopytywać o szczegóły. Marika rzadko się otwiera i rzadko podejmuje dłuższe
opowiadania. Mówi, że woli słuchać, kiedy ja coś opowiadam. Lubię snuć długie opowieści
o przygodach i doświadczeniach ze swojego życia i lubię, jak ona słucha ich w
skupieniu wpatrując się w moje oczy. Nie lubi, kiedy wypytuję o szczegóły z jej
życia. Mówi, że jeśli będzie czuła taką potrzebę, powoli sama się otworzy. Ale
gdy to robi, nie opowiada długich historii, nie opisuje osób w szczegółach. To
nie są nawet impresje. To jakby szkice do obrazów. Kilka kresek, owal twarzy
bez żadnych szczegółów i już jest postać.
Wiem, że ją i jej siostrę wychowywała babcia. - Kim była
babcia? - pytam. – Babcia? Babcia była babcią. Na tym wyczerpuje się moja
wiedza o niej – odpowiada mi trochę obcesowo Marika. Siostra jest od niej
starsza o trzy miesiące. To córka siostry jej mamy. Co się stało, że obie
siostry oddały swoje córki na wychowanie matce, tego nie wiem. Może się kiedyś
dowiem, a może nie. Może Marika kiedyś mi sama to opowie, a może poprzestanie
na tym, co często powtarza: że nie ma o czym opowiadać. Marika nieco się
rozgaduje, gdy odwożę ją do domu albo do miasta. Być może uzyskuje wtedy jakieś
poczucie bezpieczeństwa, wiedząc że za chwilę będzie mogła wysiąść i zostawić
mnie bez ceregieli ze wszystkimi moimi pytaniami.
- Czy babcia wciąż żyje? – zapytałem ją któregoś razu.
- Ta babcia?
- Uhu.
- Nie. Znalazłam ją martwą, gdy miałam dwanaście lat.
- Jak to: „Znalazłam”?
- Zwyczajnie. Siedziała nieżywa w fotelu. Podeszłam do niej i
zobaczyłam, że nie żyje.
- Wystraszyłaś się bardzo?
- Nie. Od razu zrozumiałam, że umarła.
- I co zrobiłaś?
- Poszłam zawołać rodziców. Byli w drugim pokoju.
- Było ci smutno?
- Tak. Ona mnie bardzo kochała.
- Bardzo płakałaś?
- Nie. Możesz się tutaj zatrzymać?
Taka jest Marika. Zanim wysiadła, zwróciła twarz ku mnie i
powiedziała:
- Dziękuję za miłe przedpołudnie – i przytrzymała na moment
mój wzrok swoim wzrokiem, delikatnie kiwając głową jak piesek-maskotka, jaką
niektórzy kierowcy lubią umieszczać w swoich pojazdach. Te pieski kiwają głową
pociesznie i bardzo wyraźnie, w rytm kołysania się samochodu, a Marika zrobiła
to niemal niezauważalnie. Nie wiem, czy kto inny by to zauważył, może i ja - też
nie, ale tyle razy spostrzegłem ten gest, gdy nasze głowy nie spoczywały akurat
w żadnym podparciu, lecz utrzymywały się w górze dzięki pracy mięśni szyi, że
nie mogłem nie zwrócić nań uwagi. Nie zdawałem sobie do tej pory sprawy z tego,
że aby nasze głowy utrzymywane były w pozycji pionowej, nasze mięśnie szyi, musculi colli, stale muszą pracować.
Marika otwiera mi nowy, subtelny wymiar rzeczywistości. W sumie, to nie ona to
robi. On mi się sam przy niej otwiera. Ta próba utrzymania przez nią naszych
spojrzeń w równowadze nie była ani skinieniem na pożegnanie, ani ukłonem
podziękowania, raczej przyjacielskim objęciem i uściskiem, zakończonym czułym
przytuleniem pierś w pierś. W środku miasta i wewnątrz samochodu Marika nie
mogła zrobić tego ramionami, przekazała więc mi to swoim wzrokiem. Nie słowa,
lecz spojrzenie, uśmiech, dotyk. To są środki językowe nowego rodzaju mowy,
który poznaję: mowy ciała i duszy Mariki.
Znam jeszcze parę szczegółów z jej życia. Ma małą córeczkę,
która jest dla niej wszystkim. I ma męża, dla którego, być może, i one są
wszystkim, ale – mówi – przestała go kochać. Kocha go jako ojca swego dziecka,
ale przestała go kochać jako mężczyznę. I nie pozwala mu być mężczyzną u swego
boku. Chce od niego odejść, bo – to też jej słowa - nie potrafi kochać ani z
obowiązku, ani z litości.
Wiem, że Marika jest na rozdrożu, w punkcie, w którym będzie
musiała coś zdecydować i ruszyć do przodu. Kocham ją, ale ja nie jestem dla
niej żadnym rozwiązaniem, żadną alternatywną drogą. Jestem zaułkiem, w którym
się skryła w pewnym momencie swego życia. Nie wiem, jak długo w nim pozostanie.
Prawie nic nie wiem, co się wydarzyło w jej życiu i nie wiem kompletnie nic, co
się w jej życiu wydarzy. Może, jeśli poznam ją bliżej, będę mógł o nim
opowiedzieć, ale boję się, że któregoś dnia, oddalając się ode mnie swoim
drobnym krokiem i pokonując przeszkody – kałużę czy krawężnik - swoim
wdzięcznym dygnięciem i wysunięciem nogi, odejdzie na zawsze i już nigdy więcej
nie pojawi się w naszym tajemnym świecie. Już teraz, gdy za nią tęsknię
pomiędzy spotkaniami, łapię się na tym, że bezwiednie zakładam dłonie za głowę,
głaszczę się palcami po karku i wyobrażam sobie, że leżę w kołysce jej stóp.